Dobro zawsze tri
Jan Złotorowicz: – W tym roku mija 70 lat od pierwszego wydania „Władcy Pierścieni”
J.R.R. Tolkiena. Często zastanawiam się, co musiał wtedy czuć wydawca jego sir Stanley
Unwin. W 1937 wydał „Hobbita” – długą na jakieś 200-300 stron książkę dla dzieci, która była takim hitem, że zamówił u autora część drugą. Czekał, czekał i czekał. I po latach doczekał się na swoim biurku „Władcy Pierścieni” monumentalnego dzieła na ponad 1000 stron.
Tadeusz Zyk: – No coś musiał z tym zrobić. Brakowało przecież papieru, ryzyko że książka się nie przyjmie wydawało się duże. Tolkien długo z nim dyskutował. Wreszcie postanowili powieść wydać w trzech częściach. I tak zaczęła się najważniejsza przygoda w literaturze fantastycznej.
– Dzieląc „Władcę pierścieni” na trzy części, tym samym sir Stanley potroił zyski.
TZ: – Tak, dzisiaj wydawcy często tak robią. Mają książkę, dzielą ją na części i zysk jest potrójny. Tutaj
było inaczej. Naprawdę długo dyskutowali. Tolkien to poprawiał, spotykali się w pubie. I dalej pisał. A pod koniec XX wieku czytelnicy brytyjscy uznali „Władcę pierścieni” za najważniejszą książkę stulecia.
– I chyba słusznie! Patrzę teraz na autorkę fantastyki Martę Mrozińską. Trudno się z tym nie zgodzić.
Marta Mrozińska: – Oczywiście, że tak. Tolkien, chyba dla większości ludzi piszących nie tylko fantastykę, jest mistrzem. I to mistrzem niedoścignionym. Na pewno był też tytanem pracy.
TZ: – W końcu pracował jako profesor, miał obowiązki akademickie. Pisanie to była dla niego dodatkowa praca. Miałem kiedyś takie szczęście. Pojechałem do miasta w okolicach Londynu. Wszed
łem do tego pubu, gdzie Tolkien z Unwinem i znajomi się spotkali. Pomyślałem, że zrobię zdjęcia. Była gdzieś okolica 12, pub prawie pusty. Ale siedziała tam taka starsza pani. Zagadałem barmana i w pewnym momencie ona pyta: czy pan wie, gdzie jest? Tak, tak, mówię, a pani to pamięta, była tu pani wtedy? Mało tego, odpowiada ona, ja jestem redaktorką „Władcy pierścieni”. To było niezwykłe spotkanie. Polskie wydanie „Władcy pierścieni” pojawiło się dość szybko. Pierwsze było hiszpańskie, bo Tolkien znał hiszpański i kochał Hiszpanię. Potem pojawiło się niderlandzkie, trzecie zrobiono w jednym z krajów skandynawskich, a nasze było czwarte,
Wielkość pisarza polega na umiejętnym wplataniu motywów – i Tolkien niejednokrotnie sięga po mitologię skandynawską czy angielską, ale to zawsze jest zrobione organicznie