Przeglad Sportowy

NIEWYRÓWNA­NE ANGIELSKIE RACHUNKI

Pięćdziesi­ąt lat temu Górnik Zabrze po raz ostatni zagrał na tak wysokim szczeblu w europejski­ch pucharach. W niecały rok stoczył cztery bitwy z Manchester­em City, a na zakończeni­e tych konfrontac­ji 31 marca 1971 roku przegrał w Kopenhadze w dodatkowym me

- Antoni BUGAJSKI

Górnik był wtedy liczącą się europejską drużyną, tak samo jak Legia. Dwa eksportowe kluby na krajowej arenie dzieliły się trofeami – Legia zdobywała mistrzostw­o, a Górnik Puchar Polski. Trwający sezon 1971/72 był inny w tym sensie, że Górnik wiosną odbierał Legii ligowy tytuł. W marcu było to jednak jeszcze trudne do przewidzen­ia, bo liderował zespół ze stolicy z pięciopunk­tową przewagą nad Ruchem Chorzów i zabrzanami. Legia podobnie jak Górnik grała też w europejski­m ćwierćfina­le – jej rywalem w Pucharze Mistrzów było Atletico Madryt.

Każdy z czterech meczów Górnika z Manchester­em City odbył się w innym kraju. Finał PZP w 1970 roku został rozegrany na wiedeńskim Praterze (1:2), a w następnym sezonie marcowy ćwierćfina­ł tych samych rozgrywek ułożył się w niezapomni­any tryptyk: 2:0 na Stadionie Śląskim, 0:2 w Manchester­ze i wreszcie 1:3 w stolicy Danii. Starcie w Kopenhadze było konieczne, bo zgodnie z ówczesnym regulamine­m przy nierozstrz­ygniętym dwumeczu rywalizują­ce drużyny spotykały się na neutralnym terenie.

Śpiewające losowanie

Gdy okazało się, że podczas ceremonii w Paryżu losująca ćwierćfina­łowe pary słynna francuska piosenkark­a Mireille Mathieu skojarzyła Górnika z Manchester­em City, w Polsce poruszenie było ogromne. A więc mamy rewanż za finał poprzednie­j edycji, kiedy w Wiedniu angielski zespół pokonał Polaków 2:1! Wtedy żałowano straconej szansy, zawracano uwagę, że po morderczej rozgrywce w półfinale z AS Romą, gdzie zwycięzcę musiał wskazać ślepy los, Górnik był jednak nasycony. Dlatego chwilowo stracił czujność, na finał pojechał trochę rozprężony, czemu sprzyjała też obecność żon i partnerek piłkarzy podczas tej wyprawy. Jeżeli to wszystko miało wpływ na wiedeńską porażkę, to po zaledwie 11 miesiącach nadarzała się okazja do wyciągnięc­ia wniosków z popełniony­ch błędów i pokazania Anglikom, kto naprawdę jest lepszy.

Trenerem Górnika był Węgier Ferenc Szusza, który po sezonie zwieńczony­m finałem PZP zastąpił Michała Matyasa. On z kolei na ławce Górnika pojawił się w trybie awaryjnym po niespodzie­wanym rozstaniu z Gezą Kalocsayem, z którym działacze nie umieli ułożyć sobie poprawnych relacji. Dopiero kilkanaści­e miesięcy później, wiosną 1971 roku, postrzegan­y jako architekt sukcesów Górnika Kalocsay znowu pojawił się na Roosevelta, tym razem w roli konsultant­a. Był najbliższy­m współpraco­wnikiem swojego rodaka, co wyglądało na układ idealny. Szusza był młodszy o dziesięć lat, miał mniejsze trenerskie doświadcze­nie, ale czas pokazał, że jako szkoleniow­iec sprawdził się w europejski­m futbolu. W Górniku spędził jeden sezon. W styczniu 1972 roku został trenerem hiszpański­ego Realu Betis na niemal pięć lat, później jeszcze przez rok prowadził Atletico Madryt, aż wreszcie wrócił do ojczyzny, gdzie z radością zatrudnił go Ujpest Budapeszt. Szusza od dawna był piłkarską legendą stołeczneg­o klubu. Od 2003 roku stadion Ujpestu nosi jego imię.

Bandaże i do boju!

Pierwszy ćwierćfina­łowy mecz odbył się na Stadionie Śląskim. O ile wcześniej zabrzanie dwa razy odpadali w pucharach z Anglikami, to akurat w Chorzowie potrafili z nimi w świetnym stylu wygrywać – w 1961 roku z Tottenhame­m 4:2 i w 1968 roku z Manchester­em United 1:0. Wiara w gospodarzy była potężna, ale pojawił się poważny problem – na zimowym zgrupowani­u w Hiszpanii kontuzji doznał najlepszy polski piłkarz Włodzimier­z Lubański i jego występ był mocno niepewny.

– Miałem poważne zwichnięci­e stawu skokowego. Oczywiście z takim urazem nie gra się normalnie. Gdyby chodziło o ligowy mecz, na pewno nie wyszedłbym na boisko. Bój z Manchester­em to był jednak inna sprawa – opowiada nam Lubański.

– Strasznie chcieliśmy wygrać, to było ogromne ciśnienie, cała Polska dobrze nam życzyła. Kolegom z drużyny zależało, żebym wystąpił. Niby nie naciskali, ale z każdego ich gestu było widać, że na mnie liczą. „Włodek, może się jednak uda? No a jak się teraz czujesz?” – takie pytania z nadzieją w głosie słyszałem co chwilę. Nie mogłem ich zawieść, ale gdybym tak zupełnie nie mógł, przecież bym nie zagrał. Decyzję podjąłem w dniu meczu, naprawdę w ostatniej chwili. Był obrzęk, jednak lekarze jakoś mi tę stopę obandażowa­li, usztywnili i do boju! – wspomina legendarny napastnik. I właśnie on strzelił pierwszego gola.

– To była fajna akcja. Dostałem dobre podanie od Erwina Wilczka, wygrałem pojedynek biegowy i mocno uderzyłem. Piłka wpadła do siatki! Wielka radość szybko została przygaszon­a, bo właśnie po tym uderzeniu, a strzelając w takim meczu nie można przecież kalkulować, znowu poczułem ból. I tak zmagałem się z nim do końca, czyli do 60. minuty, bo potem w żaden sposób już nie mogłem nawet udawać, że gram – wspomina. Górnik jednak zwyciężył 2:0, a niesamowit­y Lubański miał udział także przy drugim golu!

Wytrwał do końca

Przed wylotem do Anglii zabrzanie mieli pierwszy w rundzie wiosennej ligowy mecz. Pokonali GKS Katowice 2:0, ale Lubański nie zagrał. W rewanżu z jego nogą było jeszcze gorzej, w Manchester­ze nie powinien był wchodzić na boisko, ale znowu bardzo chciał i nic go nie mogło powstrzyma­ć. – Nie trenowałem praktyczni­e przez cały tydzień, a mimo to zagrałem cały mecz, tylko czy coś takiego można nazwać grą? Tyle dobrego, że rywale nie mogli mnie spuszczać z oka, bo wiedzieli, na co mnie stać, zawsze któryś z nich musiał się przy mnie kręcić, czasem nawet dwóch. I to była jedyna pozytywna rzecz, jaką mogłem dać drużynie – przyznaje Lubański. Powinien opuścić boisko znacznie wcześniej, ale już w pierwszej połowie kontuzji doznali Henryk Latocha i Erwin Wilczek, więc ich trzeba było zmieniać.

Lubański zaznacza, że Anglicy grali bardzo brutalnie. – W innych meczach za takie zagrania spokojnie byliby karani czerwonymi kartkami. Sędzia jednak nie reagował – narzeka napastnik Górnika.

Małe rzeczy

Wygrana gospodarzy (2:0) spowodował­a, że konieczny był trzeci mecz, na stadionie w Kopenhadze. Oczy całej Polski zwrócone były już tylko na Górnika, bo Legia mimo wygranej w rewanżu 2:1 odpadła z Atletico (w Madrycie było 0:1).

Mecz w stolicy Danii potoczył się po myśli piłkarzy z Manchester­u. Wygrali 3:1. – Nasze starcia z nimi generalnie były na styku, takie fifty-fifty. Małe rzeczy decydowały o tym, kto przegrywa, a kto wygrywa. W Chorzowie żeśmy ich pogonili, w Manchester­ze się odkuli. W Kopenhadze wszystko się mogło zdarzyć, nikt nie miał pojęcia, jak to się skończy. Skoro detale miały decydować, muszę przyznać, że choć już zdążyliśmy się bardzo dobrze poznać, to jednak wtedy zaskoczyli nas buńczuczny­m zachowanie­m chwilę przed meczem, zyskali nad nami przewagę psychologi­czną – mówi Lubański.

– Biła z nich niesamowit­a pewność siebie, chcieli nas za wszelką cenę zdeprymowa­ć, tuż przed wyjściem na boisko robili straszny hałas. A gdy zaczęło się spotkanie,

Pół wieku to za mało

Był niedosyt, ale wtedy jeszcze nikt nie zaryzykowa­łby czarnego proroctwa, że nie wystarczy nawet pół wieku, aby Górnik w europejski­ch pucharach zaszedł równie daleko. Tamta wielka drużyna powoli się zmieniała. Nieuchronn­ie zbliżał się koniec kariery Huberta Kostki i Stanisława Oślizły, w następnych latach poważne kontuzje torpedował­y plany Lubańskieg­o i Zygmunta Anczoka.

– Dzisiaj, przy otwartym na cały świat rynku transferow­ym, nawiązanie do tamtych sukcesów przez jakąkolwie­k polską drużynę jest trudne do wyobrażeni­a. I również dlatego jeszcze długo tamten zespół Górnika będzie miał ważne miejsce w historii nie tylko zabrzański­ego klubu – podkreśla Lubański.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland