Mapa i terytorium
ADHD – czyli ma problemy z koncentracją. Narcystyczna osobowość – aha, trzeba uciekać, nie dać się wykorzystać. I tak dalej. Tak jakby akronimy i hasła kryły w sobie kwintesencję osobowości, były tajnym kluczem do czyichś myśli, uczuć czy intencji.
Rose Cartwright, dziś znana autorka i scenarzystka, jeszcze będąc na studiach, natknęła się na publikację dotyczącą zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych (w skrócie OCD) i właśnie wtedy, po raz pierwszy od lat, doznała ulgi. Od czasów nastoletnich borykała się z intensywnymi myślami o treści seksualnej. Nawiedzały ją czasem nawet setki razy dziennie. Wyobrażenie o OCD miała jednak wówczas dość stereotypowe. Obejmowało głównie nadmierną koncentrację na jakichś czynnościach – np. układanie przedmiotów pod kątem prostym, wielokrotne sprawdzanie, czy zamknęło się drzwi na klucz albo ciągłe mycie rąk. Tymczasem jej przypadłość należała do kategorii „czyste O” (stąd zresztą tytuł jej pierwszej książki „Pure”): obsesja bez komponenty kompulsyjnej, czyli bez tych przymusowych zachowań.
Człowiek, który zmaga się z tzw. intruzywnymi myślami, pozostaje bezradny wobec narzucających mu się obrazów, często stojących w głębokiej sprzeczności z wyznawanymi przezeń wartościami. Odkrycie, że te straszne myśli nie są wytworem chorej wyobraźni – a tym bardziej dowodem na wynaturzenie i poważne problemy osobowościowe – lecz znaną medycynie przypadłością, którą się leczy, może być w takiej sytuacji faktycznie zbawienne.
I rzeczywiście, dzięki diagnozie Cartwright zrzuciła z siebie ciężar „metafizycznej winy” oraz potwornego lęku, a dzięki terapii miała szansę na powrót do normalnego życia. Ale w chwili, gdy mogło się już wydawać, że jej życie wreszcie wróciło na właściwie tory, objawy wróciły. Od pewnej neuronaukowczyni Cartwright usłyszała, że OCD nie jest biologicznie ugruntowaną przypadłością. Słowem, że natura tej dolegliwości wcale nie jest tak przejrzyście rozpoznana, jak przez lata sądziła, i że nie istnieje jednoznacznie identyfikowalny proces chorobowy, który by ją wyjaśniał. Kruchy świat Rose Cartwright ponownie się rozpadł, tym razem bez nadziei na łatwe rozwiązanie.
Stała się nim poniekąd publikacja kolejnej książki – tym razem o poszukiwaniu nowego języka do opisania tego, w co przez wiele lat głęboko wierzyła: że jej przypadłość nie ma wiele wspólnego z osobistą biografią, wielokrotnymi hospitalizacjami jej mamy z powodu choroby dwubiegunowej i szeregiem innych czynników. Po zauroczeniach dorobkiem współczesnej psychiatrii: innowacyjnymi terapiami i gotowymi rozwiązaniami, przyszedł czas odczarowania.
Historia Rose to tylko jedna spośród pojawiających się coraz częściej opowieści o poszukiwaniu ukojenia w przejrzystym opisie rzeczywistości, nawet tam, gdzie nie mamy do tego wystarczających podstaw. Ilustracją tego zjawiska jest choćby zawrotna kariera filmików, grafik i tablic psychoedukacyjnych, od których roi się w mediach społecznościowych. Kolejne literki i nazwy stały się prostym skrótem, etykietą ułatwiającą zrozumienie, z kim mamy do czynienia, dlaczego ten ktoś zachowuje się tak, a nie inaczej, jak należy go rozumieć i jak należy się z nim obchodzić. Jakby za nimi stała jakaś twarda, obiektywna rzeczywistość.
Wydaje się, że nazbyt łatwo zapominamy, że mapa to nie terytorium (nomen omen tytuł nowej książki Rose Cartwright to „The maps we carry” – „Mapy, które nosimy w sobie”). Bo przecież ani diagnozy, ani nazwy, ani skróty, ani ludzie nie istnieją w izolacji, poza kontekstem historycznym, językowym, biologicznym, kulturowym, społecznym czy ekonomicznym. Kiedy mówimy o takim czy innym zaburzeniu, nie dotykamy wcale jakichś obiektywnie istniejących bytów, konkretów, namacalności. Dotykamy zawsze złożonej, skomplikowanej i niepewnej opowieści. Indywidualnej, niepowtarzalnej historii, która czasami, owszem, układa się w pewne wzory, ale nigdy nie daje się do nich zredukować.
Parafrazując klasyka, wygląda na to, że w materii ludzkiego umysłu – bo to o nim traktują psychologia i psychiatria – wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu. Tak jak dla Cartwright nazwy i diagnozy mogą być co najwyżej pomocnym drogowskazem w drodze do poznania siebie. n