Efekt Scully
Odurzona zapachem jaśminu, sunęłam z walizką przez Planty w Krakowie jak Mickiewicz przez akermańskie stepy: nurzając się w zieloność i jak łódka brodząc. Z rozbawieniem stwierdziłam, że przez ocieplenie klimatu flora nabawiła się zgoła niekrakowskiego progresywizmu. Przyspieszone o miesiąc kwitnienie natarczywie wskazywało przyszłość, jakby wołało do przechodzących przez park krakusów: „Ruchy, ruchy, ruchy!”. Przypomniała mi się puenta spektaklu Iwony Kempy „Miłość w kawałkach” z Teatru Nowego Proxima: „Dziewczyno, nie oglądaj się, za tobą nic nie ma! Wszystko jest sprawą przyszłości”. I wtedy, z przeklętego nawyku, zaczęłam zwracać uwagę na mijane pomniki i tabliczki z nazwami skwerów: Bohdana Zaleskiego, Artura Grottgera, Michała Bałuckiego, Andrzeja Wajdy, Zbigniewa Wodeckiego, Konrada Swinarskiego, Władysława Bartoszewskiego, Jerzego Jarockiego, Piotra Skrzyneckiego. Natłok męskich toponimów obezwładniał nie gorzej niż 30 stopni w cieniu i cofał do przeszłości. Nieliczne kobiety upamiętniono połowicznie lub dyskretnie: na tabliczce przytwierdzonej do ławki mignęła Hanna Malewska; napatoczył się pomniczek męskiej fantazji zwanej Lillą Wenedą, a jak już nawet zdarzyła się królowa Jadwiga, to oczywiście razem z mężem. Zdaje się, że tylko Ewa Demarczyk dorobiła się na Plantach niezależnego monumentu, co jednak niczego nie zmienia. Wiadomo, że w patriarchacie zawsze musi się znaleźć ta jedyna, której się udało, żebyśmy wszystkie myślały, że nie ogranicza nas nic oprócz osobistych deficytów.
Walkę o reprezentację kobiet w toponimice, polityce, kulturze czy sporcie łatwo wyśmiać i wielu to robi. Bo co nam po Beacie Szydło w roli premierki, Beacie Kempie w europarlamencie albo Barbarze Nowak w kuratorium oświaty? Przecież dowolny polityk płci męskiej o poglądach liberalno-lewicowych zrobiłby dla nas więcej niż te trzy panie B. Poniekąd jest to prawda. Poniekąd.
Kilka lat temu w Stanach Zjednoczonych zaobserwowano, że od początku lat 90. ogromnie wzrosła liczba kobiet pracujących w dziedzinach określanych skrótem STEM (Science/Technology/Engineering/Mathematics). Zjawisko to powiązano intuicyjnie z emisją serialu „Z Archiwum X” i nazwano „efektem Scully” – od nazwiska bohaterki granej przez Gillian Anderson. Dana Scully to poukładana agentka FBI, z wykształcenia lekarka i biolożka, która nie ulega emocjom i zawsze szuka racjonalnych rozwiązań – w przeciwieństwie do agenta Muldera (David Duchovny), jej partnera, który wierzy w duchy, spiski, UFO i we wszystko, co nie mieści się w głowie.
Korelację między wzrostem liczby kobiet w nauce i serialem potwierdziło badanie przeprowadzone wśród młodych Amerykanek przez Geena Davis Institute on
Gender in Media we współpracy z 21st Century Fox. Dwie trzecie badanych, które pracowały w zawodach STEM, przyznało, że Dana Scully stanowiła dla nich inspirację. Ponad 90 proc. badanych pracujących w różnych zawodach i znających serial przyznało, że Dana Scully jest silną postacią kobiecą oraz wzorem dla kobiet i dziewcząt. Kobiety regularnie oglądające „Z Archiwum X” okazały się dwa razy bardziej skłonne podjąć pracę w zawodach STEM niż te, które oglądały serial rzadziej lub wcale.
Wniosek, jaki z tego płynie, warto wziąć pod uwagę, zanim znowu obśmiejemy parytety i kwoty: widoczność przedstawicielek własnej płci w tradycyjnie męskich dziedzinach ośmiela kobiety i rozbudza ich aspiracje, bo pozwala im wyobrazić sobie siebie na ich miejscu. Reprezentacja ma więc znaczenie. Ale też nie rozwiązuje problemu.
Kiedy w 1979 r. amerykańska poetka i feministka Adrienne Rich odwiedziła żeńską uczelnię Smith College, żeby wygłosić mowę do świeżo upieczonych absolwentek, dowiedziała się, że coraz więcej dziewczyn wybiera studia medyczne i prawnicze. Dla rektorki koledżu był to powód do dumy, jednak Rich była sceptyczna. „Chciałabym wierzyć, że każdy zawód stałby się lepszy, gdyby wykonywało go więcej kobiet, ale tak się nie stanie” – pisze w eseju „Co powinna wiedzieć kobieta?” (z tomu „Eseje zebrane”, który ukazał się właśnie po polsku w przekładzie Kai Gucio). Według niej w żadnej dziedzinie ukształtowanej przez męską świadomość kobieta nigdy nie będzie naprawdę u siebie. Jeśli tego nie rozumiemy, pisze poetka, tracimy kontakt z hardością i siłą swoich poprzedniczek: „opierających się małżeństwu tkaczek jedwabiu z przedrewolucyjnych Chin, milionów wdów, akuszerek i uzdrowicielek torturowanych i palonych jako czarownice przez trzysta lat w Europie, gospodyń z angielskiej Kobiecej Gildii Spółdzielczej, które uczyły się na pamięć poezji nad balią z praniem i organizowały się przeciwko uciskowi jako matki, myślicielek dyskredytowanych jako wariatki lub dewiantki, których odwagi tak bardzo potrzebujemy we własnym życiu”. Można dopisać do tej listy uczestniczki czarnych protestów w Polsce. One wszystkie nie walczyły o więcej przywilejów dla siebie, tylko o lepszy świat. Nie narażały się po to, żeby być trampoliną do czyjejś kariery.
To prawda, że zwiększanie obecności kobiet w dziedzinach związanych z prestiżem, pieniędzmi i władzą prowadzi do zmiany systemu, ale pod warunkiem że po przestąpieniu progu męskiego klubu kobiety nie zapomną, że ich zadaniem nie jest asymilacja, tylko opór. Sama obecność kobiet – czy to na Plantach, czy w Sejmie – niczego głębiej nie zmienia i nie zasługuje na oklaski.