Nic nie zastąpi Orient Expressu
Lubię nowoczesne powieści sensacyjne, ale czasem czuję nostalgię za szlachetną prostotą kryminałów typu „kto zabił”, z jednym trupem i detektywem, który wyjaśnia zagadkę od początku do końca.
Ich złota era skończyła się 70 lat temu, w dużym stopniu za sprawą arcymistrzyni gatunku Agathy Christie. W latach 20. i 30. w powieściach o belgijskim detektywie Herkulesie Poirot podbijała poprzeczkę sobie i całemu gatunkowi, wymyślając coraz bardziej zaskakujące puenty. W jednej z książek mordercą okazuje się narrator!
Potem to już było niemożliwe. Sama Christie niechętnie wracała do Poirota. Przestawiła się na inny gatunek (który w dużym stopniu stworzyła). To „cozies”, kryminały przytulne jak podwieczorek u jej nowej bohaterki panny Marple, gdzie wszystko jest należycie wykrochmalone i pachnące. I tylko trup, który nie wiadomo skąd się wziął, psuje prowincjonalną idyllę.
W latach 30. pojawiły się też prototypy innych modnych do dziś gatunków, np. kryminału noir (w którym śledztwo jest pretekstem do krytyki skorumpowanego społeczeństwa) czy thrillera (w którym z kolei ład społeczny jest zagrożony przez spisek albo seryjnego mordercę). To była ostatnia dekada, w której można było uwierzyć, że detektyw amator poradzi sobie lepiej od policji. Ale dzisiejszy miłośnik kryminałów przyzwyczajony jest do tego, że większość śledztw Poirota można rozstrzygnąć w banalny sposób – pobierając odciski palców, badając DNA, robiąc analizę balistyczną. Mamy osobny gatunek, „procedural” – gdzie śledztwo prowadzone jest zza biurka. Kryminał typu „kto zabił” („whodunit”) sam padł ofiarą morderstwa. Zabiliśmy go my, czytelnicy, przez naszą żądzę coraz mocniejszych wrażeń. Jeden trup to dla nas za mało.
Pisarze, którzy mają ochotę na fabułę w stylu Agathy Christie, muszą więc przenosić akcję w przeszłość. Umberto Eco umieścił „Imię róży” w średniowiecznym klasztorze, Jakub Szamałek przenosi się do starożytnej Grecji itd. Takie kryminały retro nieuchronnie zamieniają się w żart literacki. Zamiast czuć dreszcz, czytelnik chichocze, zgadując, do kogo pił Eco, wprowadzając postać „Jorge z Burgos”. Najlepszym więc sposobem na powrót do kryminału w stylu Agathy Christie jest powrót do samej Christie z lat 30., gdy była u szczytu formy. Dlatego z radością wrócę do „Morderstwa w Orient Expressie” przy okazji ekranizacji Kennetha Branagha. Christie wymyśliła zagadkę zawiłą, ale w gruncie rzeczy prostą. Oto pociąg, który się wykoleił podczas śnieżycy i czeka na pomoc. Ginie jeden z pasażerów. Morderca nadal jest na pokładzie. Ale kto to? Tutaj Christie podsuwa nam jedno z najlepszych zakończeń w swoim dorobku. Zazdroszczę tym, którzy go nie znają albo nie pamiętają.
Ale nawet gdy ktoś zna zakończenie, przyjemność powinna mu sprawić wyprawa wyobraźnią do Orient Expressu. Dziś nie ma już tego pociągu i nie ma świata, który symbolizował. Międzynarodowe Towarzystwo Wagonów Sypialnych (Compagnie Internationale des Wagons-Lits) oplotło u szczytu swej potęgi Eurazję. Przed I wojną ekspresami tej marki można było luksusowo podróżować między Lizboną a Pekinem, między Kairem a Berlinem. Kolejne wojny zadały firmie śmiertelne ciosy. Resztki jej majątku przejął hotelarski gigant Accor.
Bohaterowie spotykają się w Stambule, do którego Poirot przyjechał z syryjskiego Aleppo także luksusowym pociągiem: Taurus Express. Inni przybyli tu a to z Kirkuku, a to z Mosulu, a to z Bagdadu. Podróże między tymi miastami są i dziś możliwe, ale nie liczyłbym na wagon restauracyjny, w którym kelner w nienagannym uniformie doradzi nam, jakie wino dobrać do homara. Jest też ryzyko, że zobaczymy więcej trupów niż w całej twórczości Christie (a przy odrobinie pecha dołączymy do nich).
Na przejażdżkę Orient Expressem (albo polską Lux Torpedą) stać było tylko najbogatszych. Dziś najbogatsi latają klasą biznes lub prywatnymi samolotami. A Orient Express jest najlepszą pamiątką po stylu życia przedwojennej klasy wyższej. Kasyno w Monte Carlo czy hotel Ritz stoją, gdzie stały, i przy odrobinie fantazji możemy poczuć się przez chwilę jak bohater Christie (czy serialu „Downton Abbey”). I tylko Orient Expressu nic nam nie przywróci – żadne Pendolino, żadne InterCity, żadne TGV.
A Poirot nie może żyć bez tego świata. Weźmy jego słynne wąsy: jest z nich dumny nie mniej niż ze swych szarych komórek, uważa je za najstaranniej wypielęgnowane na Wyspach Brytyjskich. Człowiek z takimi wąsami nie może zjeść kebabu czy wypić piwa z kufla. Poirot swym strojem, wyglądem i zachowaniem jest skazany na poruszanie się wśród klas wyższych. Nie ma dla niego miejsca wśród nas, zwykłych zjadaczy hamburgerów. Taki jego urok. I rozumiem tych, którzy go za to odrzucają, w końcu sama autorka miała go dosyć. Agatha Christie, „Morderstwo w Orient Expressie”, Wydawnictwo Dolnośląskie