O wstydzie
Przesadziliśmy ze wstydem” – mówi profesor Przemysław Czapliński w interesującym wywiadzie udzielonym Grzegorzowi Sroczyńskiemu („Duży Format”, 26 maja 2016). Analizując biografie bohaterów najnowszej polskiej literatury, wymienia trzy wstydy III RP, które nazywa „założycielskimi”: wstyd z powodu życia w PRL-u, pokątnych narodzin kapitalizmu i tradycyjnej katolickiej tożsamości. Elity, powiada, zbyt chętnie sięgały po zawstydzanie, które stało się „główną strategią modernizacyjną w Polsce”. Robiły to tak często, aż przestało być skuteczne: „postawy wcześniej zawstydzane powracają do komunikacji publicznej nie pod postacią pomniejszoną, tylko pod postacią powiększoną. Teraz trzeba to wykrzyczeć: »TAK, JESTEŚMY WŁAŚNIE TACY! I CO NAM ZROBICIE?«. Jesteśmy moherowi, tradycjonalistyczni i manifestujemy to dwa razy mocniej, niż rzeczywiście uważamy. Z tym mamy właśnie teraz do czynienia”.
Powyższa analiza jest ciekawa, ale z antropologicznego punktu widzenia dyskusyjna. Jednym tchem wymienia bowiem zjawiska należące do różnych porządków, po czym formułuje wnioski o wyraźnym politycznym adresie. Tymczasem nie istnieje społeczeństwo bez wstydu ani socjalizacja bez zawstydzania. Aby była ona skuteczna, wychowawcy muszą jednak zostać zaakceptowani przez wychowanków. Opisywany przez Czaplińskiego problem nie tkwi zatem w zachowaniu niedobrych elit, ale w głębokim podziale polskiego społeczeństwa, które odrzuca pedagogicznych „uzurpatorów”, bo uznaje tylko prawomocność własnych wychowawców. Zawstydzanie z powodu ksenofobii nie dlatego nie działa na ksenofobów, że zbyt często ich zawstydzano, ale dlatego, że nie czyniono tego w ogóle w obrębie ich własnej wspólnoty komunikacyjnej.
Wwypowiedzi Przemysława Czaplińskiego odczytuję – nie wiem, czy słusznie – marzenie o społeczeństwie bez winy i wstydu, którego dawni antropologowie (na przykład Margaret Mead) poszukiwali aż na morzach południowych. Ma się ono nijak do nawyków polskiego społeczeństwa, rozpoczynającego przecież każdą mszę od wyznania grzechów. To, że debata publiczna dotyczy w Polsce grzechów cudzych, nie uzasadnia jeszcze zakwestionowania samej instytucji spowiedzi. Tymczasem dziś jest ona kwestionowana i na lewicy, i na prawicy, o czym świadczy bunt przeciwko tzw. pedagogice wstydu, na któ- rym obecne władze oparły nową politykę państwa. Jurij Łotman napisał kiedyś, że wstyd jest kategorią, która służy zdefiniowaniu „my” kulturowego. Dopiero uwzględniwszy tę funkcję, będziemy w stanie zrozumieć, że wspomniany bunt przeciw „pedagogice wstydu” wcale nie oznacza odrzucenia wstydu jako takiego, ale próbę przedefiniowania owego kulturowego „my” Polaków. Teraz mają się oni wstydzić czegoś zupełnie innego niż wcześniej, choć – jeśli wierzyć hasłom takim jak „Nie przepraszam za Jedwabne” – niektórzy też się wcześniej nie wstydzili. Powiedz mi, czego się nie wstydzisz, a powiem ci, kim jesteś.
Każde społeczeństwo ma własny system nakazów i zakazów z jednej strony chroniących sacrum, z drugiej zaś pozwalających uniknąć tabu, czyli obiektu zdefiniowanego jako niebezpieczny, obrzydliwy, brudny, moralnie naganny, zarażony, zdegenerowany. Gdy dotknie się tego obiektu, trzeba się oczyścić i odpokutować, bo ten obiekt kala. Ksiądz Wojciech Lemański dotknął takiego obiektu. I co? Musi odpokutować. Już nie jest naszym wychowawcą.
Tabu kulturowe obejmuje zasady moralne i roszczenia definicyjne, które są poza debatą nie dlatego, że nie ma alternatywy, ale dlatego, że nie chce się o nich rozstrzygać w racjonalnym sporze. Wstyd działa tu jako element demarkacyjny, ostrzegający przed naruszeniem porządku symbolicznego. Polskim problemem jest, że ów porządek symboliczny wyklucza wzrastającą liczbę Polek i Polaków. Co więcej, czyni to pod pozorem budowania rzekomej wspólnoty, obwarowanej wzrastającą liczbą warunków wstępnych. Określenia takie jak „gorszy sort”, „pełniący obowiązki Polaka” czy „polskojęzyczny” to pierwsze z brzegu przykłady nowych definicji wstydu.
Badacze klasyfikują wstyd na różne sposoby. Na przykład Gabriele Taylor odróżnia wstyd konstruktywny – odczucie przykrości doznawanej przez podmiot, gdy nie spełni on własnych standardów, na przykład sprawiając zawód przyjacielowi – od wstydu destrukcyjnego, przeżywanego choćby wtedy, gdy do oceny własnego wyglądu przykłada się standard Photoshopa. Pierwszy z nich jest pożytecznym narzędziem samowychowania, drugi nieszczęściem wynikającym z uwewnętrznienia cudzych standardów. Niełatwo się od nich uwolnić. Niektórzy badacze uważają jednak, że wystarczająco dobry wstyd pierwszego typu może osłabić działanie tego drugiego, toksycznego.
Entuzjastką wstydu autodydaktycznego była Hannah Arendt, która każdemu społecznemu pariasowi zalecała przyjęcie roli świadomego outsidera. Sama uważała się za takiego pariasa i właśnie w tej pozycji upatrywała źródeł własnej kreatywności. Z kolei Christina Tarnopolsky ogłosiła, że odkrywcą pedagogicznej techniki „pełnego szacunku zawstydzania” (respectful shame) był nie kto inny tylko Sokrates. Jej zdaniem funkcją sokratejskich dialogów miało być apelowanie do bystrości rozmówcy, by stał się bardziej samokrytyczny i sprawiedliwy.
Istnieją też oczywiście jednoznacznie negatywne formy wstydu. Zawstydzanie staje się toksyczne, gdy oznacza piętnowanie. Mamy z nim do czynienia wtedy, gdy rzecz potępianą przedstawia się nie jako historycznie wytworzoną (a więc w podobnie historyczny sposób możliwą do usunięcia), ale jako naturalną, wypływającą z cech, na które nie ma się wpływu. Takie zawstydzanie zbliża się do mowy nienawiści, choć nie jest z nią identyczne.
Analizując nowych bohaterów polskiej literatury, Przemysław Czapliński pokazuje, że cierpi ona z powodu wstydu jako autoagresji: każda z analizowanych przez niego postaci zabiega o szacunek i go nie dostaje. Żadna też nie znajduje się na swoim miejscu. Jakie wyobrażenie o miejscu implikuje podobna sytuacja? W najlepszym razie zbyt sztywne w stosunku do potrzeb bohaterów. Dopiero teraz można by rozpocząć krytykę elit, zarządzających naszymi wyobrażeniami o tym, „co na miejscu”. Zastygłe w klasowych dychotomiach nie nadążają one za zmianą społeczną. Na czym polega to opóźnienie? Na abstrahowaniu od rzeczywistości. Dlatego tak ważne jest, by tę rzeczywistość uwzględnił znakomity krytyk, zamiast ulegać pokusie zbyt łatwych chyba uogólnień o wstydzie.