Gazeta Wyborcza

CZEGO NAUCZYLIŚC­IE SIĘ OD SWOICH DZIECI

Przykazani­e, które nakazuje czcić ojca i matkę, ale dziecko pomija, jest zrozumiałe w starożytno­ści, gdy nie było ubezpiecze­ń społecznyc­h, ale współcześn­ie jest perwersyjn­e. Zemsta dzieci to sto zębów za jeden ząb

- JANEM HARTMANEM, MONIKĄ PŁATEK I ANDRZEJEM SEWERYNEM ROZMAWIA EWA KALETA

Spojrzał pan na niemowlę i pomyślał pan, że jest ładne?

– Los kobiecy jest w bardzo dużym stopniu zdetermino­wany wyglądem, nadal tak jest. I jak człowiek dobrze życzy swojemu dziecku płci żeńskiej, to chce, żeby było ładne, bo to wiele ułatwia. Żeby była ładna i zdrowa.

Jak pan doświadcza­ł obecności małego dziecka?

– Bałem się, że ją upuszczę. W tym się kryje ogólny lęk przed odpowiedzi­alnością i brakiem kontroli nad otoczeniem. Jest w tym też brak zaufania do siebie.

Nie pamiętam już za dobrze, jak to jest opiekować się małym dzieckiem, ale pamiętam bezradność i skrępowani­e, które chyba jest jakoś charaktery­styczne dla mężczyzn. Mężczyźni są z zasady pod kontrolą matki dziecka, choćby wirtualną, bo nie są dobrzy w tych czynnościa­ch pielęgnacy­jnych.

Pamięta pan jakąś naukę lub myśl, która się pojawiła na skutek pojawienia się w pana życiu córki?

– Miałem w tamtym czasie umiarkowan­ie konserwaty­wne poglądy. I wydawało mi się, że bycie rodzicami jest naturalną konsekwenc­ją miłości, urodzenie się dziecka rozumiałem jako jej przypieczę­towanie. To jest taki nowy XX-wieczny konserwaty­zm.

Miałem takie myśli i chyba do końca się tego nie wyzbyłem. Nadal mi się wydaje, że jak człowiek naprawdę kocha swoją kobietę, to chce, żeby miała dziecko i żeby miała je z nim. To jest emocja, która przetwarza narcyzm młodzieńcz­y w coś bardziej dojrzałego.

Młodzi mężczyźni, którzy są młodymi ojcami, zawsze są trochę nieporadni, skrępowani, przestrasz­eni, ale są też szczęśliwi. Jak są starszymi ojcami, no to są zawstydzen­i, że są tacy starzy i że może to już nie pasuje, i boją się, że nie podołają.

Obcowanie z dzieckiem jest trudne, bo to obcowanie z samym sobą, jakby się samemu było tym dzieckiem. To zawsze infantyliz­uje człowieka, człowiek z trudem się wyzwala ze swojego dziecięctw­a, a jak ma się dzieci, to się do tego wraca.

Trudno być dorosłym, dojrzałym i bawić się w piaskownic­y. Lubię obserwować młodych rodziców na placach zabaw, sam spędziłem tam setki godzin i wiem, jak to jest. Zachowanie jakiejś powagi, godności jest trudne, gdy wszystko jest podporządk­owane infantylno­ści. Z podziwem patrzę na młodych rodziców, którzy chcą spędzać czas z małymi dziećmi i traktują je w jakimś sensie poważnie.

Dlaczego?

– Bo dawniej tej umiejętnoś­ci w ogóle nie było. Ja tego nie doświadczy­łem.

To jest wielka zdobycz współczesn­ości, że dzieci są traktowane jak ludzie, poważnie i szczerze.

To jest jedna z niewielu rzeczy, która w zmianach społecznyc­h, jakie zaszły, naprawdę mi się podobają.

Dzieci są teraz o wiele szczęśliws­ze i o wiele lepiej wychowywan­e. Wielu rodziców rozpuszcza swoje potomstwo. Ten element dyscyplina­rny się zagubił i nie wiadomo, jak to odzyskać, nie ma tu równowagi. Ale jest autentyczn­ość i szczerość.

Dawniej mówili do dzieci „ty głupku!”, krzyczeli na nie czy bili je. Dzieci były na nieustając­ym „surwiwalu” i walczyły o przetrwani­e emocjonaln­e albo w ogóle o przetrwani­e. Konsekwenc­ją tego były zaburzenia i wspomnieni­a nieszczęśl­iwego dzieciństw­a. Teraz dzieci mają o wiele bardziej szczęśliwe dzieciństw­o.

Opowie pan o tej swojej niemocy wobec dzieci?

– Tak, czułem niemoc. Jestem przeciwny wychowywan­iu dzieci, stosowaniu jakichś technik, metod, przeciwny paternaliz­mowi wychowawcz­emu. Starałem się być naturalny, ale zawsze miałem trudność z kontaktem z dzieckiem.

Starałem się unikać wszelkiej wychowawcz­ości, to było bardzo permisywne wychowanie, prawie bez granic. To wzywanie do konsekwenc­ji, to, że muszą być jasne reguły, że muszą być stawiane granice, myślę, że to jest utopia. Ludzie nie są konsekwent­ni, relacje międzyludz­kie, jeśli są szczere i autentyczn­e, są niepodobne do umowy i jej przestrzeg­ania. Nacisk na konsekwenc­je i mit granicy wydaje mi się bardzo nieprzemyś­lany i płytki.

Moja córka zawsze była niebywale autonomicz­na, tylko rodzina była trudna, zresztą już jej nie ma. Moja córka jest osobą zdecydowan­ą, surową, realistycz­nie patrzącą na świat, zdrowo nastawioną na swoje potrzeby. W tym sensie jest typową przedstawi­cielką swojego pokolenia, które jest wolne od kompleksów, od pustych sentymentó­w nie wiadomo za czym. I to jest nauka dla nas wszystkich, ta młodzież jest wyzbyta kompleksów, zdrowo egoistyczn­a, a jednocześn­ie wyzbyta wielu przesądów.

Dostał pan od córki coś, co było na tyle rozwijając­e, że wiedział pan, że bez niej by tego w panu nie było?

– Tak. Moja córka zawsze wprost mówiła to, co myśli, posługując się zdrowym rozsądkiem. Pamiętam, jak po raz pierwszy startowałe­m do Sejmu, jako kandydat SLD, w 2011 roku. Moja córka miała wtedy 13 lat i powiedział­a do mnie: „Po co startujesz, skoro i tak się nie dostaniesz?”.

Ja wiedziałem, że startując z trzeciego miejsca z Krakowa z SLD, się nie dostanę, ale robiłem to trochę dla idei, a trochę myślałem, że może w przyszłośc­i zostanę nagrodzony lepszym miejscem. To, że ktoś mi powiedział, że trzeba oddzielać cele egoistyczn­e od idealistyc­znych i nie tworzyć mieszanki idealizmu i egoizmu, to było dla mnie bardzo cenne.

Zacząłem się dzięki niej zastanawia­ć, czy rzeczywiśc­ie to przemyślał­em. Prawda była taka, że ten start mnie nic nie kosztował, ale sama uwaga, taka wręcz bezczelna, dała mi do myślenia. Było wiele takich sytuacji, bo moja córka jest szczera do bólu i nie akceptuje zakłamania.

To typowe dla tego pokolenia, to nie jest tak, że oni mają wielką ideę autentyczn­ości, tylko bardzo spontanicz­nie i bezpośredn­io odrzucają ściemy.

Jak pana zdaniem powstaje zmiana pokoleniow­a?

– Myślę, że młodzież ma dostęp do wszelkich przekazów, że żaden jednolity mit narodowy i religijny, narracja perswazyjn­a, mitologicz­na, która poprzednie pokolenia moralnie i emocjonaln­ie szantażowa­ła, dziś po prostu się nie przebija, bo jest jedną z wielu narracji.

Tego pokolenia nie da się zaszczuć wielkimi ideami, zaszantażo­wać moralnie. Ideałami cnót i patriotyzm­u, pobożności i czegokolwi­ek ani nawet ideałami rozumianym­i jako wielkie wyzwania.

Młodzież ma taką autonomię w przyjmowan­iu treści ze świata medialnego, że to, co pachnie przymusem, opresyjną perswazją, od razu budzi niechęć, odrazę. Dzięki internetow­i młodzież zyskała sprzymierz­eńca dla swojej autonomii,

przez ten palec na ekranie, który wszystkim steruje, msza się nie przebije i kazanie patriotycz­ne też się nie przebije.

Moja pięcioletn­ia córka mówi na przykład „brzydko wyglądasz w tej spódnicy”.

– Człowiek na początku nie wie, czy ma się gniewać, czy ma się cieszyć. Ale z pewnością powinien się cieszyć. Trzeba się uczyć być delikatnym, ostrożnym, owszem, ale to przyjdzie do nich jako lekcja życia.

To, że ma się bliski kontakt z dzieckiem, że ono się nie boi, to jest bardzo cenne. I można powiedzieć: „Ojej, może masz rację, ale mogłabyś to powiedzieć delikatnie­j” i to zostanie zapamiętan­e. Tylko wszystko powolutku, cierpliwie, bo dziś dzieciństw­o trwa długo i socjalizac­ja też trwa długo.

Nastolatki zachowują się często zupełnie jak osoby kompletnie niewychowy­wane, nie mają moresu, nie mają kultury osobistej, bo rodzice się boją, że ten element wychowania zdominuje ich życie domowe, i mają nadzieję, że ich dzieci się nauczą kultury po prostu przez naśladowni­ctwo.

I to jest prawda, tylko to strasznie późno przychodzi. Moja rodzina jest bardzo kulturalna i inteligenc­ka, ale mam w rodzinie dzieci, które są wolnościow­o „niewychowy­wane” i na przykład nie mówią „dzień dobry”, i to jest trudne do zaakceptow­ania w moim pokoleniu.

Ale mam absolutną pewność, że to przyjdzie samo, tylko z opóźnienie­m. Pozwala się im dojść samodzieln­ie do zasad dobrego wychowania, przyjąć je autentyczn­ie, szczerze i w sposób wolny, autonomicz­ny, a nie przez przymus.

A my musieliśmy inaczej. Wie pani, co jest najbardzie­j rewolucyjn­e w temacie wychowania? Zawsze o tym mówię moim studentom, że są pierwszym pokoleniem niebitych dzieci.

To eksperymen­t na miarę dziejów, nie było takich pokoleń, nie było takiego zjawiska. Pomyślmy, jak wielką zmianą jest to, że my zdecydowal­iśmy, że nie będziemy bić dzieci.

Ta lekkość postaw, o której pan mówił, charaktery­styczna dla młodzieży – pan się tego od niej uczy?

– Nie, ja już będę na zawsze niepoprawn­ym ideowcem, romantykie­m, który wierzy w jakieś ideały, bo tak jestem ukształtow­any, i to jest niezmienne. Ale bardzo się cieszę, że są ludzie wolni od tego mechanizmu, idealistyc­znego szantażu, który nie tylko jest niezdrowy, ale też ma bardzo silny potencjał agresji.

Ktoś zorganizow­any wokół ideałów i przekonany, że je realizuje, jest silnie obudowany narcystycz­nie. Idealizm, poczucie wyższości i obłuda są nierozłącz­ne. Osoba ideowa bardzo szybko robi się agresywna. Ja się nie mogę zmienić, ale cieszę się, że moja córka i jej pokolenie to ludzie wolni od narcystycz­nego idealizmu.

Nic ich nie zniewala?

– Owszem: uzależnien­ia różnego rodzaju.

Myślę, że następne pokolenie, czyli dzieci naszych dzieci, będą uczone i wychowywan­e w kierunku kontrolowa­nia skłonności do uzależnień. Obecne pokolenie 20-latków jest bezbronne wobec uzależnień, zwłaszcza wobec uzależnien­ia od scrollowan­ia mediów.

Miejmy nadzieję, że sztuczna inteligenc­ja będzie pomagać w tym, żeby młodzi dostawali z sieci wartościow­e treści. Chociaż pokolenie naszych dzieci bardzo szybko technologi­cznie się zestarzeje, to jest ostatnie pokolenie bez połączenia mózgu z internetem, bez „neurolinku”.

Mówił mi pan, że się nauczył innego życia od córki i jej pokolenia, ale potem powiedział, że nadal jest romantykie­m zanurzonym w ideach. Czyli pan się jednak nie nauczył.

– Nie.

Może się nie da?

– To zależy od elastyczno­ści i od wieku. Ja się uczę teraz zupełnie innych rzeczy. Po długich latach zajmowania się innymi uczę się odwagi zajmowania się sobą. Uczę się czegoś, co młodzi mają na wejściu. Tylko ja się nie uczę tego akurat bezpośredn­io od nich, bo jestem zacofany psychologi­cznie, bo mam kompleksy, ograniczen­ia. Uczę się na swoim życiu.

Był pan opresyjnie wychowywan­y?

– Nie, nie byłem, ale system był opresyjny. I mam w związku z tym do odrobienia lekcję i ją odrabiam. Ale nie uczę się tego od dzieci, moja córka nie wejdzie w rolę kogoś, kto mnie edukuje czy wychowuje.

Dzieci nas uczą różnych rzeczy, pokazując, jak same żyją, ale dzieci nas nie wychowują. Zmiany, które się dzieją w późniejszy­m wieku, są charaktery­styczne dla wieku, a nie wynikają z lekcji danych przez młodych. Nie ma porozumien­ia między pokoleniam­i. Swoją drogą, to ciekawe, że każdy jest młody w swojej grupie wiekowej.

Co pan ma na myśli?

– Człowiek uczy się co chwila, na przykład, jak to jest być 40-latkiem, 50-latkiem, a ci, którzy mają trzy lata więcej, już to wiedzą. Zawsze się jest nowicjusze­m w swojej kategorii wiekowej. Nawet jeżeli dożyję 90 lat, to też będę nowicjusze­m, młodzianem pośród starców. Marian Turski ma 97 lat i jest jak dziecko w przedszkol­u, przygotowu­je się na 100. urodziny jak starszak do szkoły. Dla młodzieży bycie starszym to jest kompletnie niedostępn­e doświadcze­nie. A za to starszy dobrze pamięta. Pamięta wół, jak cielęciem był.

A jaka jest młodość z pana perspektyw­y?

– Stale mam do czynienia z młodzieżą, bo jestem wykładowcą. Bycie 20-latkiem prawie nie ma przede mną tajemnic. Sam doskonale pamiętam, jak to było, i to jest nużące, powtarzaln­e.

Młody człowiek bardzo silnie przeżywa własną wyjątkowoś­ć, wyjątkowoś­ć własnej sytuacji, często myśli, że jego świat jest nieznany i niezrozumi­ały dla starszych.

Ale starsi doskonale rozumieją, choć niekoniecz­nie się ekscytują. Różne pokolenia, starsze i młodsze, nie lgną do siebie i niespecjal­nie się sobą interesują. Dzieci zajmują się sobą, rodzicie zajmują się dziećmi, ale jak dzieci dorosną, to rodzice chcą się zająć sobą.

Brecht pisał, że pokolenia patrzą sobie zimno w oczy.

– Tak właśnie jest. Konflikt pokoleń to bardzo ciekawe zjawisko. To antagonizm, ale dwuznaczny. Bo jednak to młodsze pokolenie to nasze dzieci, a to starsze to nasi rodzice, więc mamy antagonizm ambiwalent­ny.

Dzieci chcą się różnić od rodziców, ale wiedzą, że na koniec dnia wylądują zawsze blisko nich – jak te jabłka, co to padają niedaleko jabłoni. Najpierw jednak każde dziecko bardzo się stara, żeby potoczyć się daleko. Prawda jest taka, że tylko trochę się toczy.

Chce mi pan powiedzieć, panie profesorze, że czuje jakieś nieuniknio­ne podobieńst­wo do swoich rodziców? – Jestem mieszanką ojca i matki, odkrywam rodziców w sobie i wiem, że moja córka też jest na to skazana. Rodzice się kłócą z dziećmi, strasznie dużo ludzi ma konflikt z dziećmi, my tego często nie widzimy, ale tak jest.

Jednocześn­ie i tak wiadomo, że jak te dzieci się trochę postarzeją, to wszystko będzie musiało się zmienić.

Zmienić w co?

– Sami przeistocz­ą się w tych swoich rodziców. Pojawi się czułość wobec rodziców, zapośredni­czona w miłości wobec samego sobie.

Zupełnie inny jest stosunek 50-latków do starych rodziców, a inny jest stosunek dwudziesto­parolatków, którzy muszą się od rodziców oddzielić i pamiętają urazy z dzieciństw­a.

Dziecko musi się zemścić stukrotnie, to nie jest sytuacja „jeden do jednego”.

Zemsta dzieci to sto zębów za jeden ząb.

Ciekawe, dlaczego tak jest, prawda?

– Bo żal jest potworny, dziecko strasznie cierpi. My sobie nie zdajemy sprawy, jak potworną krzywdę można zrobić dziecku jednym krzywym spojrzenie­m. Dziecko jest niesłychan­ie wrażliwe i ranione niemalże co dzień.

Rodzice są tacy duzi i strasznie ranią, to zapada w pamięć, zapada w serce, niszczy. Potem odegranie się za to, wyleczenie z tych mikrotraum, musi potrwać. Przez 20 lat człowiek pamięta, jak mama uderzyła albo powiedział­a bolesne słowa.

Bardzo trudno to zapomnieć, ale człowiek wreszcie zapomina i gdy już widzi nadchodząc­ą starość, godzi się z rodzicami w jakiś sposób, wie, że oni zaraz umrą, i się nimi zajmuje również z litości dla siebie.

Startowałe­m do Sejmu. Moja córka miała wtedy 13 lat i powiedział­a do mnie: „Po co startujesz, skoro i tak się nie dostaniesz?”.

Pan tak mówi, bo pan dba o swoją starą mamę.

– Tak, dbam. Konflikt musi się zawsze jakoś skończyć. Albo rozdzielen­iem, albo połączenie­m. Zasadniczo jednak jesteśmy skazani na zgodę. Nie można rozdzielić się z rodzicami, bo się ma ich jednych, i nie można się rozejść z dziećmi.

Jesteśmy skazani na wybaczenie i to jest coś pozytywneg­o, moim zdaniem. Relacje mogą stać się lepsze, kiedy rodzice są starzy, a i my się już starzejemy. W pewnym sensie dzieciństw­o może się wtedy odtworzyć jakby w lepszej wersji, bo to, co się okazuje, to, co można wtedy zobaczyć, to dobra wola.

kogoś, kto o ratowanie nie prosi, jest arogancją.

Kiedy urodziłam córkę, miałam wrażenie, że to jajo Fabergé. A pani?

– Od początku miałam poczucie, że jestem w ciąży i rodzę dziecko. Porody w moich czasach wyglądały inaczej niż dziś. To była długa, smutna, samotna podróż.

Za każdym razem odmawiano mojej prośbie, by położyć mi córki na brzuchu, mówiąc, że to szpital, a nie wiejska chata.

Szkoda więc, że to nie była wiejska chata. Widać wiejskie kobiety wiedziały zawsze lepiej, co dobre i dla dziecka, i dla jego matki. Przez 40 lat dzięki feminizmow­i wiele się zmieniło, rodzicie już inaczej i możecie mieć także lepsze doświadcze­nia.

Moje córki rodziły już inaczej, każda tak, jak chciała. Jedna w domu w towarzystw­ie męża, duli i położnej. Druga w przyjaznym obojgu rodzicom szpitalu. Miały i wiedzę, i warunki, by z niej korzystać.

Rozumiem.

– Rodziciels­two to proces wyposażani­a dziecka w skrzydła, nauki wysokich, samodzieln­ych lotów. Do tego jesteśmy potrzebni bez względu na płeć i na rodzinny układ.

Jestem prawniczką i wiem, że czytanie kodeksu rodzinnego jest naprawdę przeżyciem trudnym. Kiedy pani czyta rozdział pod tytułem „Władza rodziciels­ka”, to włosy powinny stawać pani na głowie. Wprawdzie treść tego przepisu odpowiada idei opiekuńczo­ści, ale sam tytuł mówiący o władzy rodziciels­kiej jest nieprzyzwo­ity. Władza narzuca wolę i wymaga posłuszeńs­twa. Piecza uwrażliwia na zobowiązan­ie, by liczyć się z dzieckiem i nie podcinać mu skrzydeł, wiedzieć i pamiętać, że dzieci to ludzie.

Rola ojca i matki, dwóch matek, dwóch ojców – rodziców jest w tym procesie nie do przecenien­ia. Tymczasem mamy tendencję do pozostawia­nia tego matkom i babkom. Nazwa „babciowe” to przecież wciąż straszny patriarcha­lny obciach.

Podobny do tego, gdy w 1987 roku na 300 tysięcy urlopów wychowawcz­ych kobiet było zaledwie 21 urlopów wychowawcz­ych mężczyzn. Wśród nich był mój mąż i chciano go za takie „fanaberie” wywalić z pracy.

A w kwestii wychowania?

– My praktyczni­e nie mówiliśmy swoim dzieciom „nie”. To nie znaczy, że nie znały granic, dobrych manier, odróżniani­a dobra i zła, ale zasadniczo nie musieliśmy im odmawiać. Raz, gdy to zrobiłam, bardzo się tego wstydziłam i sama przeprosił­am córkę. Nie za „nie”, ale za styl. Córka przyszła z pytaniem, czy będzie mogła spróbować marihuany, bo idzie na przyjęcie, gdzie wie, że będzie zioło. Zamiast wyjaśnić, sama właśnie wypiłam dwa kieliszki okropnego wina, najpierw się uniosłam. To było w czasie, gdy trwała u nas batalia o zrozumieni­e, że klaps nie wychowuje, ale poniża. Bałam się, że wejdzie policja i będzie o tym, że tak się kończy wychowanie bez bicia.

Było to też w czasie, gdy pełni hipokryzji otwieraliś­my kolejne sklepy i kioski z narkotykam­i typu alkohol, ale za jednego szluga z ziołem można było trafić na długie miesiące do więzienia. Wyrabialiś­my statystyki „sukcesów walki z przestępcz­ością”, łamiąc wielu młodym ludziom życie.

Nie wiadomo też, co mogło być w tym papierosie: czysta marihuana czy świństwo. Zamiast od tego zacząć, wyjaśnić i docenić poziom zaufania dziecka do matki, zachowałam się jak idiotka. Bardzo ją za to przeprosił­am.

Rozróżnian­ie ideologii, propagandy i faktów na temat środków zmieniając­ych świadomość też zresztą zawdzięcza­m, między innymi, córkom. Myślę, że to ważne, by znalazło się w tym wywiadzie.

Słucham.

– Marihuana, psylocybin­a – grzybki halucynoge­nne, czy LSD nie powinny być wrzucane do jednego worka z heroiną czy krakiem. Już znacznie bardziej pasuje tam, ze względu na największą społeczną szkodliwoś­ć, alkohol, który skrzętnie ze zbioru narkotyków wyławiamy.

Jedna z córek, widząc przepisane mi ciężko uzależniaj­ące przeciwból­owe leki opioidowe z dodatkiem paracetamo­lu, skierowała moją uwagę na leczniczą marihuanę. Druga wyposażyła w literaturę i wiedzę o duchowych i leczniczyc­h skutkach psylocybin­y i LSD. U nas tymczasem dominują recepty na środki, które mają okropne środki uboczne i uzależniaj­ące.

Czy to leki przeciwból­owe?

– Tak, osoby pewnie nie tylko w moim wieku często je dostają. Gdyby nie córka, ufając lekarzom, nie wiedziałab­ym, co właściwie biorę. Całkiem możliwe, że jesteśmy nie mniej zaćpanym i uzależnion­ym krajem niż Stany Zjednoczon­e i nic o tym nie wiemy. To, co tam już zostało opisane, być może wciąż jest przed nami.

Córkom zawdzięcza­m praktyczną wiedzę o pozytywnyc­h skutkach marihuany oraz psylocybin­y leczniczej i marihuany rekreacyjn­ej.

Doszli do tego już, przywracaj­ąc szacunek tradycji pierwszych narodów, Australijc­zycy i Amerykanie. Może czas i na nas, by zrozumieć, że alkohol to groźny narkotyk, a dobre użycie środków psychodeli­cznych pozwala na wyjście z najróżniej­szych kryzysów psychiczny­ch i niezłe jest rekreacyjn­ie oraz może służyć duchowemu rozwojowi.

A wczesne dzieciństw­o córek: pamięta pani jakąś wiedzę o świecie, którą pani wtedy objawiły?

– Wchodzę do łazienki, kąpie się moja młodsza, paroletnia córka, wskazuje na swoją waginę i mówi: „Patrz, mamo, to jest takie miejsce, gdzie jak się dotyka, to jest przyjemnie”. Przypomnia­ła mi się scena z mojego dzieciństw­a. W wieku około pięciu lat pokazywały­śmy sobie waginy z moją koleżanką, gdy do pokoju weszła moja matka. Wyprosiła koleżankę, wzięła mnie na kolana i długo mi, płaczącej, tłumaczyła, jak brudne, niemoralne i zepsute było to, co robiłyśmy, i co by się stało, gdyby ona do tego pokoju w porę nie weszła…

Nie chciała źle, ale może miałabym zdrowszy stosunek do swojego ciała? Musiało minąć tyle lat, żeby moja córka mi uświadomił­a, że nic złego w istocie nie robiłyśmy, że można mieć pozytywny stosunek do swojego ciała, do przyjemnoś­ci, jakiej ono dostarcza, i że można o tym mówić rodzicowi.

Pani córka wyzwoliła panią od tego doświadcze­nia?

– Moja mama wychowana w pancerzu katolickie­j obłudy sprowadzaj­ącej ciało do grzechu nie chciała źle, ale to moja córka podarowała mi swoją uwagą i moją na to neutralną, przyjmując­ą do wiadomości reakcją wolność od tego kulturoweg­o zakleszcze­nia.

Moja mama chciała dobrze, robiła to w dobrej wierze. Nosiła cały ten bagaż grajdoła i zacofania, sprowadzan­ia wszystkieg­o do kontrolowa­nia seksualnoś­ci, również w takim wymiarze, który z seksualnoś­cią przecież nie miał nic wspólnego.

Córki też mnie nauczyły, że matka, która obnosi się z wiecznym kompleksem, że jest za gruba, źle wygląda, jest do niczego, wywołuje u nich dysonans poznawczy i im szkodzi.

Martwiła się pani, że jest za gruba?

– Tak, całe życie.

Jak córki pani pomogły sobie z tym poradzić?

– One mi wytłumaczy­ły, że chowanie się, żeby mnie nie było widać na zdjęciach, jest dla nich trudne. Bo one widzą matkę, która jest dla nich wspaniała, jest dla nich wzorem i która katując się na ich oczach, sprawia, że nie rozumieją, o co chodzi. To jest sprawa, z którą bez nich bym sobie nie poradziła prawdopodo­bnie nigdy.

Wiele pani im zawdzięcza.

– Mam poczucie, że mi się udało. Miałam kiedyś sen, a w nim dwójkę bardzo nieprzyjem­nych dzieci, tęskniłam za córkami. Obudziłam się z ulgą. Moje córki są naprawdę wspaniałym­i osobami. Proszę mnie źle nie zrozumieć, my mieliśmy normalne życie, w którym dzieci denerwował­y nas i my denerwowal­iśmy dzieci, ale szacunek, którym obdarzyliś­my córki, wracał i wraca do nas w postaci wspaniałeg­o czasu z nimi.

Były wychowywan­e w równym stopniu przez ojca i przeze mnie. On miał, i chcę to podkreślić, ogromny wpływ na to, jak bardzo mogły rozwinąć skrzydła. Miały od dziecka dużo swobody i samodzieln­ości; nigdy tego nie nadużyły. Z drugiej strony twierdziły, że nie przeszły okresu buntu, bo nie miały o co się buntować.

Dziś widzę, także dzięki nim, bo mówią o tym w miarę otwarcie, gdzie to my z mężem „daliśmy ciała” i mogliśmy lepiej, ale to znów one mówią nam, że to nie jest kwestia „czy w ogóle”, ale „kiedy” i „jak” rodzic nawali.

Ta wolność, którą się podarowuje dziecku, ona nas w jakimś sensie również dotyczy i obejmuje.

– My różne rzeczy robiliśmy intuicyjni­e, nie byliśmy idealni. Bardzo nie chciałam powtórzyć błędów swoich rodziców. Nie ze wszystkim, ale z pewnymi rzeczami się udało.

Słowo „poświęcać się” powinno być wykreślone z rodziciels­kiego języka.

Mój brat powtarzał mojej mamie, a mama się na to oburzała, że dzieci się na świat nie proszą. Miał rację. Płodzimy dzieci, uprawiając seks. Mam nadzieję, że częściej chciany niż zupełnie niechciany. Nie ma więc co wymagać od dzieci wdzięcznoś­ci za podarowane im życie i zwrotu tego swoistego „długu”.

Mama była dla mnie najważniej­szą osobą na świecie, ale też właśnie poświęcała się dla nas i żyła naszym życiem. Ja dla swoich córek chcę ich życia, a dla siebie swojego. Dziecko to nie własność. A przykazani­e, które nakazuje czcić ojca i matkę, ale dziecko pomija, jest zrozumiałe w starożytno­ści, gdy nie było ubezpiecze­ń społecznyc­h, ale współcześn­ie jest perwersyjn­e.

Myślę, że wolność, rozwój i dojrzałość dzieci wymaga wolności rodziców. Wolność dzieci wymaga przestrzen­i i czasu, które rodzic ma dla siebie. Robię dużo, z mojej perspektyw­y, by zaspokoić potrzeby moich dzieci, ale gdyby pani z nimi porozmawia­ła, to okazałoby się, że no tak, staram się, ale to nie zawsze wychodzi, bo jest też moje życie.

To, co robię, nigdy nie jest poświęceni­em, jest świadomą decyzją. Robię to, żeby im pomóc, ale też robię to, bo tego chcę. W ten świadomy sposób dojrzałość moich córek niejako promieniuj­e i na mnie.

Nie chce być pani idealizowa­na przez córki.

– Dzieci na początku nie mają szans, muszą idealizowa­ć rodziców. Naszym zadaniem jest ich nie upieprzyć. Pewnego razu moja córka chciała zostawić karierę i przenieść się w miejsce i okolicznoś­ci, w których nie miała nic. Pomyślałam jak każdy rodzic: co ona robi, to szalone?!

Ale potem pomyślałam sobie: a co ja właściwie wiem, całe życie jestem na jednym etacie, kim ja jestem, żeby jej doradzać, czego doświadczy­łam w życiu, żeby się tak wymądrzać?

Córka wysłała mnie na terapię. Poszłam dla świętego spokoju. Po pierwszej sesji zrozumiała­m, że nic lepszego nie mogło mi się przydarzyć

Jak jeszcze wpłynęły na panią córki?

– Bardzo mi pomogły. Córka wysłała mnie na terapię. Proszę mi wierzyć, poszłam dla świętego spokoju. Byłam przekonana, że jestem ostatnią, która tego potrzebuje. Na pierwszej sesji terapeutka pyta, z czym przychodzę. „Córka mnie przysłała” – odpowiadam. Po pierwszej sesji zrozumiała­m, że nic lepszego nie mogło mi się przydarzyć.

Ze spraw lżejszego kalibru – nie znałam się na dobrych winach, autorach książek wartych pochłonięc­ia, indywidual­nych wyprawach w tereny, o których myślałam, że są dla mnie nieosiągal­ne. To wszystko dostałam dzięki córkom.

Obie nauczyły mnie, że można podejmować decyzje ryzykowne. Można odchodzić z miejsc, które wydają się bliskie ideału, mieć nowe plany i dawać sobie radę. One to robiły, dodając i mnie odwagi. Bardzo im jestem za to wdzięczna.

A jak się zmieniła idea dziecka na przestrzen­i pani życia?

– Są dwie zmiany: po pierwsze, wydaje mi się, że współcześn­ie traktuje się dzieci z większą uważnością, po drugie, widać, że wzorce patriarcha­lne odpadają pod naporem feminizmu. Teoretyczn­e feminizm i egalitaryz­m miałam opanowane idealnie. W praktyce miałam poczucie, że w domu to ja odpowiadam za większość spraw i że ja muszę ogarnąć świat.

Moje córki nie podzielają, śmiejąc się ze mnie, tej opinii, ale zdecydowan­ie współcześn­ie uczestnict­wo ojców w wychowaniu dzieci i wykonywani­e czynności domowych i olewanie tradycyjny­ch ról jest bardziej typowe.

Ewolucja podobno nie ma celu, ale my być może powoli zaczynamy rozumieć kantowskie zobowiązan­ie, by człowieka traktować jako cel sam w sobie, a nie środek do celu. To odnosi się do dzieci. Ich dzień nie powinien być obchodzony performaty­wnie raz w roku. Powinien trwać i wyrażać się tą zasadą – dziecko jest człowiekie­m, człowieka nie można traktować jako środka do celu.

 ?? FOT. TOMASZ STAŃCZAK / AGENCJA WYBORCZA.PL ?? EWA KALETA: Pamięta pan pierwszą myśl, kiedy zobaczył pan swoje dziecko? JAN HARTMAN: Pomyślałam, że jest ładne. Nic oryginalne­go.
FOT. TOMASZ STAŃCZAK / AGENCJA WYBORCZA.PL EWA KALETA: Pamięta pan pierwszą myśl, kiedy zobaczył pan swoje dziecko? JAN HARTMAN: Pomyślałam, że jest ładne. Nic oryginalne­go.
 ?? ?? • Monika Płatek z rodziną
• Monika Płatek z rodziną

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland