JAK DUŻO SIĘ KŁÓCI TO CIAŁO POMAGAŁO LIŚMY,
Ludka i mój przyjaciel postanowili zawrzeć związek małżeński i na świadka poprosili mnie
JUSTYNA DĄBROWSKA: To jak długo to trwa?
LUDWIKA WUJEC:
Formalnie?
Jak uważacie?
HENRYK WUJEC: Sześćdziesiąty siódmy to chyba był? Sierpień albo wrzesień…
L.: Listopad chyba.
H.: Nie, sierp ień, wrzesień.
Czyli Henio zaczął być z tobą wcześniej niż ty z nim?
L.:
Ale, zaraz. On może mieć rację. Dlatego że to było, jak on wrócił z wakacji. Ze żniw. A ja przyszłam do domu z urodzin.
To policzmy. Wychodzi mi 48 lat.
H.: Niedługo tyle będzie.
L.: No tak, tak. Myśmy jeszcze przez parę dni mieli pewien problem, czy jesteśmy razem, czy jednak nie.
H.: Potem też czasami mieliśmy z tym problem.
Ale jak to się zaczęło? Od pierwszego wejrzenia?
L.:
Nie, nie. Absolutnie nie.
H.: Nasze życie nie jest poetyckie i takie do obrazka. Jest nieobrazkowe, bym powiedział.
L.: Właśnie, że jest zawsze obrazkowe, ale nie zawsze poetyckie.
H.: My się znamy ze studiów fizyki. Ja wylądowałem w akademiku na ulicy Anielewicza i tam mieszkałem, a Ludka była... L.: Teraz ta ulica nazywa się Nalewki… H.: …Ludka mieszkała z mamą na Noakowskiego, niedaleko Hożej. Tam był nasz wydział. Myśmy się poznali jakoś w trakcie studiów albo w akademiku.
To jest skomplikowane, gdyż Lutka się trzymała z Marysią Dworzecką, koleżanką ze studiów, która teraz jest w Ameryce. Ja natomiast przeniosłem się z Lublina, gdzie na pierwszym roku byłem na UMC-esie. Przyjechałem do Warszawy z kolegą, Markiem Tabinem. Ja byłem spod Biłgoraja, on z Lublina.
On był bardzo inteligentny, wszechstronny, nie tylko matematyczno-fizyczny. I zapytał, czy chcę się przenieść na wyższy poziom. Ja o tym marzyłem i nawet to planowałem. Chciał się wynieść z Lublina, również żeby się oderwać od kurateli rodziców, którzy byli bardzo opiekuńczy, a człowiek w pewnym momencie nie chce mieć takich opiekuńczych rodziców.
Ale przede wszystkim dlatego, że byłem bardzo ambitny, myślałem, że zostanę Einsteinem. Nie, tak nie myślałem, ale był taki horyzont, że trzeba się starać. I na drugim roku studiów zaczęliśmy studiować w Warszawie, mieszkając w akademiku.
Jak się mieszka w akademiku, to poznaje się mnóstwo ludzi różnych i nawet nie pamiętasz, jak i kiedy. Ale tu niestety wejdę w trudniejszy temat, bo w którymś momencie ten Marek Tabin przyprowadził do akademika dziewczynę, którą ja chyba znałem wcześniej ze studiów, i jakoś oni się mieli ku sobie.
Pamiętasz, jaki miałeś stosunek do tego? H.: Absolutnie naturalny.
L.: Oni byli przyjaciółmi. Ja nie pamiętam, jak myśmy się poznali z Heniem. Natomiast wydaje mi się, że jednak nie w ten sposób, że Marek mnie przyprowadził do akademika, tylko że mieliśmy, niezależnie od siebie, takie społeczno-działaczowskie zainteresowania i kandydowaliśmy do rady wydziałowej ZSP. Heniek, Marek, Marysia i ja. I wszyscy się znaleźliśmy w tej radzie. Zaprzyjaźniliśmy się. Żadne olśnienie, po prostu sympatyczny facet.
No i tyle.
A czemu Heniu mówisz, że to było skomplikowane?
H.:
Ja w tym czasie nie miałem żadnej dziewczyny, chociaż ciągle się w różnych dziewczynach podkochiwałem. W tych sprawach zasadniczo byłem do niczego, taki trochę zakompleksiony. Byłem ze wsi i nie wiedziałem, jak się zachować. Kompletnie zero, nic. Tańczyć nie umiałem
Z i poza przebieraniem oczyma niewiele potrafiłem pokazać.
A moje życie się pokomplikowało w tym sensie, że jak kończyłem studia, a praca magisterska szła mi z kłopotami, to musiałem opuścić akademik i jakoś sobie radzić sam. Na Koszykowej w jakiejś klinice mieszkałem, potem w Piasecznie u przyjaciół.
A w międzyczasie Ludka z Markiem postanowili zawrzeć związek małżeński i na świadka poprosili mnie jako przyjaciela Marka, a i Ludki w pewnym sensie. Mnie się wydawało, że to trochę wcześnie, tak na studiach, ale bardzo dobrze.
L.: To nie było na studiach.
H.: I ja byłem ich świadkiem na ślubie. Cywilnym oczywiście. To było chyba na Mokotowie, na Wiśniowej?
L.: Nie na Wiśniowej, tylko na Nowym Świecie, gdzie był pałacyk.
Wtedy wpadła ci w oko?
H.: Nie, absolutnie nie. Nic.
L.: Poza tym, że się bardzo lubiliśmy i że on cenił moje zdanie. A wiem to z całą pewnością, dlatego że sobie robił takie różne notatki, które kiedyś mi dał do czytania. I tam o różnych sprawach sobie myślał i pisał: muszę się zapytać Ludki, co ona o tym sądzi.
H.: Oni tworzyli to małżeństwo, a ja gdzieś się borykałem w tym Piasecznie. Miałem dramaty życiowe takie wewnętrzne, bo człowiek w pewnym momencie jest rozbity.
Bo szuka odpowiedzi, co ma zrobić ze swoim życiem?
H.: Dla mnie to był stały dramat od początku życia.
I trwa? H.:
Nie, nie. W pewnym sensie tak, ale już w innym charakterze. Wtedy zupełnie nie wiedziałem, jak na to pytanie odpowiedzieć, i byłem zawieszony w powietrzu. Byłem takim trochę wiecznym studentem, ale miałem krąg przyjaciół i z nimi jeździłem w Bieszczady, w góry. Moją pasją była dzika turystyka. L.: Troszkę wspinania.
H.: Tak, troszkę przekraczać granice, ale nie w sposób skrajny, żeby narażać swoje życie. Jeżeli dochodzę do granicy, która jest skrajna, to raczej tego nie robię, ale na skraj przepaści mogę wejść.
Trochę się wam drogi rozeszły wtedy? H.: Tak. Oni byli małżeństwem, Ludka pracowała w szkole, a Marek chyba studiował socjologię.
A ja w tym Piasecznie często zaglądałem do Warszawy, odwiedzałem różnych przyjaciół. Mieszkałem w takim małym domku u państwa Gałczyńskich. Przed wojną to była marka. Pan Gałczyński prowadził porady, jak założyć ogródek, sad zresztą miał bardzo ładny. Bywała tam Maria Dąbrowska, przyjaźniła się z nimi i być może kogoś z nich sportretowała w swoich opowiadaniach.
Byłem pełen miłości do przyrody. Rwałem wtedy jakieś piękne kwiaty albo trawy ukochane i wiozłem do Warszawy. I rozdawałem je. Jakieś gałęzie jabłoni. I Ludce też zawoziłem od czasu do czasu jakieś gałązki. To oznaczało, że te różne osoby lubię. Tak uważam, chociaż Ludka może uważać inaczej. Na to nałożyły się jeszcze dwie rzeczy: po pierwsze, coś nie wychodziło jej z tym małżeństwem, ale to niech już ona o tym mówi.
L.: Nie lubię o tym mówić i niespecjalnie będę. Poza tym, że według mnie to się okazało nie to. Moim zdaniem ja sobie wmówiłam to wielkie uczucie. Znaczy: ono było, ale nie takie wielkie.
Jak szybko się zorientowałaś, że to nie jest to?
L.: Myśmy się rozwiedli po trzech latach, przy czym popsuło się właściwie po dwóch. Uczciwie oceniając: raczej z mojej winy, choć trudno tutaj mówić o winie. W każdym razie rozwiedliśmy się w sposób przyzwoity. Znaczy: bez awantur i za porozumieniem stron. W związku z tym nie ma jakiegoś takiego osadu, który by pozostał.
A o tych naszych problemach i o tym, że się nie układa, że chcemy się rozwieść, to opowiedzieliśmy Heńkowi, nie razem oczywiście, każde oddzielnie, ale obydwoje wiedzieliśmy, że mu to opowiadamy.
Heniu? H.:
Chyba byłem bezradny. W tym sensie, że powiedziałem, że tylko oni sami mogą sobie pomóc, a ja niewiele mogę. A potem widziałem ze strony Ludki dużą determinację, żeby...
…się rozstać. H.:
Tak, rozstać. I ona chyba długo nosiła się z tym, a wreszcie, jak już podjęła decyzję, to jej trochę ulżyło i chciała to zrealizować. Tak mi się wydaje.
Miała trudne życie wtedy, bo uczyła w szkole. Musiała wstawać rano. Bardzo się angażowała w tę szkołę, całym sercem i duszą, co zresztą spowodowało reakcję wzajemną ze strony klasy, która też ją pokochała, i to taki był silny, mocny związek.
A na to się nałożyła polityka. Mianowicie w ’67 roku zaczęła narastać kampania antysemicka. Jeszcze nie do końca taka mocna, ale coś się zaczęło pojawiać. Były już wyrzucenia z wojska. I mama Ludki się tym bardzo przejmowała. Mama była miła, serdeczna, ciepła, nienarzucająca się, tylko taka zwyczajna i człowiek się dobrze z nią czuł.
Poznałem klimat tego, co się dzieje wśród ludzi, którzy się boją. Widać by
ło strach. I najmocniej to było widać w momencie, kiedy Gomułka wystąpił na zjeździe związków zawodowych, gdzie użył sformułowania, że jest „piąta kolumna” i że ci, którzy chcą wyjechać, niech wyjeżdżają. Dał sygnał.
Wtedy wiele osób zaczęło mówić, że wyjadą. Ja miałem takie wrażenie, chyba w czasie rozmowy u Ludki w domu, że Ludka też ma zamiar wyjechać, nie to, że ona chce, tylko że mama chce, a ona z mamą by wyjechała. Wcześniej była w Brazylii u swoich krewnych i tamci je obie zapraszali bardzo.
Ja jeździłem każdego lata do domu, bo pomagałem tam w żniwach. I albo pierwszy napisałem list do Ludki, albo ona do mnie – że się zastanawia nad wyjazdem. Bardzo tym poruszony napisałem, że to absolutnie niemożliwe. W tym sensie, że w ogóle sobie tego nie wyobrażam, to był bardzo emocjonalny list. Ona odpisała, że bardzo serdecznie przyjęła to, co ja napisałem. I tu się jakaś nić zatliła...
Ty też to tak pamiętasz? L.:
Oczywiście dobrze pamiętam ten
’67 rok, jeszcze dodatkowo dlatego, że właściwie zaraz po tym zjeździe doszło formalnie do naszego rozwodu z Markiem. Pamiętam, jak wyszliśmy z sądu, wracaliśmy razem i zażartowałam, że on tak po linii się rozwiódł, słusznie politycznie, że tak powiem.
Taka złośliwość? L.:
Nie, nawet w tym nie było złośliwości, bo znakomicie wiedziałam, że nic z tych rzeczy, że on jest absolutnie w porządku. To był taki sobie żarcik. I on się nawet roześmiał. Ale oczywiście atmosfera była wtedy dosyć ponura.
Pamiętam taką rozmowę z Heńkiem, nie list, rozmowę, to się odbywało w kuchni w tym naszym mieszkaniu, kiedy mówiłam szalenie emocjonalnie o tym, co ludzie przeżywają, mówiłam w trzeciej osobie, ale on mógł to odebrać oczywiście inaczej. Mówiłam, że człowiek czasami myśli, czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę i wyjechać. Pamiętam, że to zrobiło na nim wielkie wrażenie. I pamiętam, że to było lato. Potem on pojechał do siebie na wieś na te żniwa.
Ten list pamiętasz? L.:
Pamiętam nastrój, pamiętam, że coś odpisałam. I potem on sobie był na tych swoich żniwach, a ja byłam na urodzinach u kolegi z TSKŻ. Wróciłam do domu i patrzę – Heniek. On często, jak przyjeżdżał ze wsi, to do nas wpadał i z nami gadał.
Myśmy z Markiem mieli w domu takie neutralne miejsce, właśnie kuchnię, gdzie się spotykaliśmy. To były dwa pokoje, każde było w swoim pokoju, a kuchnia była miejscem, gdzie spotykaliśmy się ze wspólnymi przyjaciółmi. I tam Heniek był.
Nawet Marek był niezadowolony, że tak wcześnie wróciłam, bo gdzie Heniek teraz zostanie na noc, a tak spałby u mnie w pokoju. I gadaliśmy dosyć długo. W którymś momencie Marka zmogło, poszedł do swojego pokoju. A myśmy nadal gadali. Skończyły mi się papierosy.
H.: Ona wtedy dużo paliła.
L.: Jemu się tak wydaje, bo nigdy nie palił. Więc skończyły mi się papierosy i poszliśmy w nocy ich szukać. Wszystko pozamykane. W końcu kupiliśmy od portiera w hotelu Bristol. Wróciliśmy, ale jakoś nie mogliśmy skończyć tej rozmowy. Chciałam powiedzieć głupio, że skończyło się klasycznie, ale nie skończyło się klasycznie. Heniek został na noc, a ja sobie pomyślałam, i to bardzo na serio: no, Ludwisiu, tu nie ma żartów, jeśli ty coś zaczynasz z Heniem, to pamiętaj, że to ma być poważnie, bo to jest zbyt dobry człowiek, żeby mu jakieś świństwo zrobić. Nigdy dotąd, filtrując z ch łopakiem, nie pomyślałam tak.
Ale ponieważ jednocześnie się wstydziłam, to pamiętam, jak się zachowałam następnego dnia rano, jak mnie odprowadziłeś do autobusu. Powiedziałam: no to cześć, no to wpadnij. No bo się wstydziłam po prostu.
Czego się wstydziłaś? L.:
Że sobie pomyśli, że mi zależy.
Pamiętasz, Heniu?
H.: To bardzo pamiętam. Ale to się nie nadaje do opowieści.
Ale ja nie pytam o intymne szczegóły. H.:
Widać było, że mamy się ku sobie, ale tak jak w tych czeskich filmach, że jest i ku sobie, i strach, i obawa, i wszystko naraz się dzieje. I tak to było.
Sam nie wiesz, jak to się stało. H.:
Tak, no właśnie. Ludka zachowała trzeźwość umysłu, bo powiedziała: zamknij drzwi.
Co ja zresztą uczyniłem.
Czułeś, że sprawa jest poważna? H.:
Tak czułem, że to jest poważna sprawa, ale też zdawałem sobie sprawę, że Ludka tak samo. Życie pokazało, że to było dość trudne, ale wartość tego naszego związku jest między innymi ważna dlatego, że te trudności udało się nie tyle nawet pokonać, ile jakoś przezwyciężyć, wchłonąć, przerobić. Mamy przecież zupełnie inne historie życiowe...
Z innych kultur pochodzicie – to masz na myśli?
H.: Zupełnie innych. Bardzo różnych. Myśmy się bardzo mało znali przecież… Może by nie doszło do takiego zbliżenia, gdybym wiedział, że jej rodzice byli komunistami.
L.: Ojciec był działaczem partyjnym, mama była związkową działaczką bardziej.
H.: Taki świadomy wpływ na Ludkę to miała mama, bo ojciec zginął, kiedy ona miała lat cztery. A wcześniej był na froncie, więc to mama ją wychowywała.
Mama była Żydówką, ale nie była religijna. Dla niej ten marksizm był zastępczą wizją świata. Uczyła się tej etyki, bo wymagano tego na różnych kursach. Widziałem jej książki, tam sobie podkreślała różne rzeczy, ale jednocześnie w postawie życiowej była normalną osobą, która kierowała się nie ideologią, tylko empatią. Ja byłem całkowicie zanurzony w kulturze ludowej, całkowicie religijnej w każdym słowie, czynie, geście, myśleniu. Ta religia jest trochę magiczna, nie jest taka całkiem zgodna z dogmatami.
Dużo było obrzędowości, rytuału?
H.: Rytuału, a zarazem myślenia, że tu jest jakiś diabeł, tu duch, a tam coś innego. I chodzenie do kościoła jest naturalne, i spowiedź. Narozrabiać przy okazji też naturalne, właśnie tam w tym kościele rozrabiali.
Potem w którymś momencie to przerabiasz na serio, zaczynasz się zastanawiać nad swoim życiem. Więc ten wzorzec religijny jest bardzo ważny w tym wszystkim, że chcę się zachować tak, jak powinienem, kiedy wierzysz, że masz postępować dobrze, chociaż nie zawsze ci tak wychodzi itd.
Bóg jest ważną postacią, bo chcesz, żeby On...
H.: Tak, Bóg jest. A jest, to znaczy, że chcę go jakoś naśladować. Ale myślenie też w tym jest. Myśmy na studiach założyli klub dyskusyjny i zapraszaliśmy również marksistów. Naszą ulubioną gazetą były „Argumenty”, tam było wiele szyderstwa z takich zachowań kościelnych. Kołakowski tam pisywał. Więc trochę nam się podobało, że jest taki krytyczny nurt.
Ale rozumiem, że w takim podstawowym wychowaniu byliście oboje bardzo różni.
H.: Jak również krąg przyjaciół był nietożsamy. To zrozumiałe, bo Ludka miała swoich przyjaciół związanych z wyjazdami na kolonie czy z TSKŻ.
Jak żeśmy zaczęli ze sobą, jak się to mówi, chodzić, to ja bardzo serio to traktowałem.
L.: Jak przyszedł do nas do domu drugi raz, powiedział: słuchaj, ale rozumiesz, że ja muszę powiedzieć Markowi. Powiedziałam, że oczywiście rozumiem. I odbyli rozmowę na balkonie. Marek go wysłuchał, po czym powiedział: życzę wam wszystkiego dobrego, chociaż po mojemu to się nie uda.
H.: I jeszcze powiedział, żeby nasza przyjaźń nie poległa na tym.
Twoja z nim.
H.: Tak, zależało mu na tym. Ona poległa.
L.: Ale nie dlatego. Po prostu powoli osłabła, a potem się rozeszło.
H.: Ja moim przyjaciołom, których Ludka też znała, tym, z którymi chodziłem na różne rajdy, wyprawy itd., powiedziałem, że się związałem z Ludką, i oni też byli bardzo zdziwieni.
L.: Potem koleżanka z tej paczki rajdowej była świadkiem na naszym ślubie. To zresztą jest także moja koleżanka z roku z fizyki i koleżanka z tej samej szkoły. Bywała u mnie w domu na jakichś prywatkach, a potem weszła silnie w tę grupę rajdowo-turystyczną. I oni byli niezadowoleni, bo ktoś im zabiera „Ptaszynę”.
To przezwisko bardzo pasowało do Henia, bo on jest z fantazją, działa z rozmachem, z wizją, aż za chwilę pofrunie. A ja jestem taka przyziemna i teraz, jak on będzie ze mną chodził, to go ściągnę na ziemię i powstrzymam od tego lotu.
Długo chodziliście ze sobą, zanim podjęliście decyzję o ślubie?
H.: Prawie od razu u niej zamieszkałem. Choć miałem też obowiązki w Piasecznie. L.: Wynajmował pokój u takiej pani.
H.: Moim obowiązkiem za to wynajmowanie było wyprowadzanie psa. Trochę jak w piosence ludowej: „jak my się mieli najbardziej, najbardziej cieszyć, to on musiał do swoich, do swoich świń się spieszyć”… No więc ja do tego psa musiałem jechać. Wieczorem mówię do Ludki: jadę do Pika.
L.: Byłam o tego Pika zazdrosna. Okropny był ten Pik.
H.: Trochę to się ludziom nie podobało. Poszło coś takiego, że rozbijam małżeństwo. Bo nie wszyscy wiedzieli o rozwodzie.
L.: Na przykład Henio przyszedł do Jacka Kuronia. Jacek mu otwiera drzwi i okropnie się speszył. I mówi: słuchaj, Heniu, a jak ty z Markiem Tabinem? Heniek mówi: no jak, normalnie. Aha, no to wejdź, bo Marek akurat tu jest. Jacek był absolutnie przekonany, że Heniek Markowi odbił żonę.
H.: Była taka legenda, do tej pory jeszcze funkcjonuje. A moi przyjaciele z tej grupy fizyczno-turystycznej uważali, że to nie w porządku, że my mieszkam razem...
L.: Jak może mieszkać w jednym pokoju Marek, a w drugim pokoju my.
H.: Trochę to było niezręczne, ale specjalnie tego tak nie czułem.
A czym Henio cię ujął? L.:
To jest potworne trudne powiedzieć „przepraszam”, szczególnie na początku. Akurat ja mam większą łatwość niż Heniek mówienia „przepraszam”.
Był bardzo poważny. Taką powagą w sobie, a nie taki chodzący sieriozny, nie sztywniak. Miał kompletnie wariackie pomysły, duże poczucie humoru.
I podobało mi się, bo to był taki nieoszlifowany diament, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli. Był taki kanciasty, przyjechał ze wsi i taki niewygładzony przez miasto, miał te kanty, które widziałam np. w ubiorze. Sweter wełniany musiał być za krótki i za szeroki od prania w za ciepłej wodzie, zresztą tani, bo pieniędzy nie było.
Taki nieociosany, ale bardzo autentyczny. To było bardzo cenne. Powiedziałam: poczucie humoru, ale poczucie humoru takie, że były imieniny kolegi z rady wydziałowej, to on na te imieniny przytargał z Krakowskiego Przedmieścia na Hożą babę malowaną, słomianą, która była elementem dekoracji w STS w spektaklu Siemiona. Stała na dziedzińcu, tam, gdzie było ZSP na Krakowskim Przedmieściu. A on na plecach, na piechotę ją przytargał.
H.: Żeby chłopakowi dać babę.
Ale pod tym nieociosaniem był…
L.: No przecież powiedziałam. Co ci mam więcej powiedzieć? Diament.
H.: Mnie się wydaje, że kiedyś powiedziałaś, że mam jeszcze inne zalety, czego też nie można pominąć.
L.: Że co? No tak. Silny jesteś. Strasznie silne masz nogi.
H.: Tak, bo ja jestem wyrobiony, na wsi ciężko się pracuje. Byłem chyba najsilniejszy ze wszystkich, nie potężny kolos, bo nie jestem za wysoki, ale w rękach jestem mocny.
L.: W nogach jak cholera mocny. To na nartach było widać.
H.: Silny chłop, jednym słowem.
Czułaś, że się można oprzeć. L.:
Tak. Poza tym taki, powiedziałabym, brat łata, ale to jest złe sformułowanie, dlatego że on nie ma nic z takiego tandetnego, szybkiego kontaktu.
Prostolinijny. L.:
Tak, prostolinijny na pewno. I bardzo niełatwo pokazuje, co ma w środku, nie jest z takich, co to będą gadać, gadać i cię zagadają opowieścią, co oni tam w duszy mają. Ale listy piękne, poetyckie, wysmakowane pisze. To duża rzecz.
I ma bardzo dobry kontakt z dzieciakami, co było nie bez znaczenia, bo przecież ja byłam w szkole. On prowadził obozy wędrowne, KIK-owskie z nieco starszą młodzieżą. Ja go od razu wzięłam, i on chętnie w to wszedł, jako takiego kumpla do pomocy na wycieczki z moją klasą. Wyjeżdżaliśmy często poza Warszawę, do lasu, na chodzoną wycieczkę. Heniek był w tym rewelacyjny.
W którym roku wzięliście ślub?
H.: 2 kwietnia 1970.
L.: Pod koniec ’68 r. ja dostałam kawalerkę i tam się wprowadziliśmy. ’68 był dla nas takim mocnym przeżyciem, bo razem chodziliśmy na Dworzec Gdański odprowadzać przyjaciół.
H.: Poznałem dobrze jej ciocię, która wyjeżdżała, syn wyjechał wcześniej, a z kolei Ludka weszła w środowisko KIK-owskie, tam ją polubili, stała się w pewnym sensie „kikówą”.
W niektórych obozach brała udział i bardzo się przydała, dlatego że ja lekceważyłem kwestie kulinarne absolutnie.
L.: Nie tylko. Bezpieczeństwo także.
H.: Ale nikomu nic się nie stało, a kulinarnie się poprawiło. Ludka stała się częścią mojego środowiska. Ludwik Stomma, zaprzyjaźniony z moją grupą, tak ją polubił, że postanowił nadać jej imię, bo ona obchodziła urodziny jako dziecko, powiedziałbym, żydowskie, świeckie.
L.: Wybrał mi świętą.
H.: Od tej pory obchodzimy Ludki imieniny, nie tylko urodziny. Chodziliśmy w niedziele do kościoła św. Marcina, a potem szliśmy na górkę, gdzie ks. Dembowski przyjmował.
Tam się zrobił taki związek przyjacielski, bardzo autentyczny, tam ludzie reagowali na różne sprawy, które się dzieją. A jak chodziliśmy na dworzec, to się jakoś tam integrowałem z tą grupą, która nie wyjechała. Byłem świadkiem, jak ci, co zostali wygnani, się pakują, jak biją gwoździe, jak przychodzi grupa, która musi zatwierdzić. Przyjmowaliśmy pożytki, po Żydach rzeczy, dawali nam: my tego nie zabierzemy, weźcie to.
L.: Uczyliśmy się od siebie. Na przykład leżeliśmy w łóżku i Heniek mi czytał kawałek Ewangelii, potem tłumaczył, co to znaczy. A ja mu czytałam Majakowskiego, np. „Obłako w Sztanach”, po polsku.
H.: Polubiłem Majakowskiego, słuchaliśmy Okudżawy. Ludka znała rosyjski dobrze, nauczyła się na Uralu, bo tam była w żłobku w czasie wojny.
L.: W żłobku rozumiałam Okudżawę, to dobrze brzmi.
H.: To był dobry czas. Myślę, że ja się więcej nauczyłem tych bardów rosyjskich niż Ludka tej Ewangelii.
L.: Chyba przesadziłeś tutaj, Heniu.
To teraz o ślubie.
H.: Ślub wzięliśmy cywilny. Przeżywałem kryzys wiary i to nie było związane z Ludką. W czasie, kiedy chodziłem na obozy KIK-owskie, był u mnie nawet ojciec Ludwik Wiśniewski i mu powiedziałem, że jestem niewierzący, mam tysiące wątpliwości. Ponieważ jemu zależało, żebyśmy byli na mszy porannej, to zawsze tam chodziłem i czasami tylko ja byłem na tej mszy, bo innym się nie chciało, byli zmęczeni.
L.: Poprzedniego dnia tak ich przegonił, że nie mieli siły.
H.: Ten mój kryzys był związany głównie z moimi brakami. Nie z problemami metafizycznymi, tylko ze sobą. Uważałem, że nie jestem w stanie dorównać, sprostać wymaganiom, standardom, ideałom. Nie potrafię. I nie mogę być taki, jakiego by oczekiwała wiara moja.
Jakoś mało miłosierny był ten Bóg. H.:
Raz był taki moment, kiedy zerwałam z Heńkiem na zawsze
Czułem, że nie potrafię pokonać siebie. Nie miałem najwyższego mniemania o sobie, zasadniczo uważałem, że jeżeli tak jest, że czegoś nie mogę, to widocznie z tą moją wiarą jest źle. I tak zawiesiłem wiarę. Jak myśmy się związali, to wtedy dla mnie ślub cywilny był z definicji naturalny, bo co ja będę udawał kościelny, kiedy jestem niewierzący?
L.: Ten ślub był dla nas ważny, wiedzieliśmy, że trzeba to jakoś uczcić, zobacz.
„Ludka i Heniek, w niedalekiej przyszłości Wujcowie, swą decyzję dalszego, wspólnego trudzenia się w życiu chcą podkreślić przez zawarcie związku małżeńskiego. Na tę uroczystą dla siebie chwilę zapraszają bliskich ludzi, by cieszyli się wraz z nimi w tym dniu, to znaczy 2 kwietnia, nie 1, o godzinie 13.40 w Pałacu Ślubów, Warszawa, Malawskiego”.
L.: I chcę ci pokazać, tutaj, otóż w drukarni wydrukowano „tą”, a myśmy pracowicie na wszystkich przerabiali na „tę”.
H.: Ale nieprzypadkowo wydrukowali „tą”, dla mnie „tą” i „tę” tak samo brzmiało i to ja popełniłem ten błąd, chyba to zwaliłem na drukarnię. Ona zaczęła pracowicie poprawiać, żeby było bezbłędnie. I to określa charakter tego ślubu, bo dla nas to było ważne. Były spory w tym czasie w naszym środowisku, zwłaszcza wśród moich przyjaciół fizyków, turystów, czy w ogóle trzeba brać ślub, przecież jesteśmy razem, po co to w ogóle. A myśmy uważali, że to jest ważny moment, że trzeba to jakoś podkreślić, zaprosić przyjaciół i ten 2 kwietnia jest wybrany celowo, bo Ludka 2 kwietnia ma urodziny.
L.: Terminy wszystkie sobotnie były zajęte, ale co będziemy odkładać parę miesięcy, jak myśmy się zdecydowali, chcemy świętować, jest dobra pora, ładna pogoda, wiosna. No to 2 kwietnia, moje urodziny, będziemy mieli podwójne święto, to był czwartek, ślub się odbył i taki rodzinny obiad, kameralny. A w sobotę wieczorem zrobiliśmy sobie wesele.
H.: Nie chcieliśmy standardowych gołąbków, sami żeśmy sobie ułożyli to zaproszenie, tylko jest taki cymes, że tego nie wolno było wydrukować bez zgody cenzury.
L.: To było niestandardowe.
H.: I była zgoda. A drugi cymes jest taki, że idąc kiedyś do domu – myśmy mieszkali na Malawskiego przy Woronicza i przez podwórka tam często wiatr wiał od śmietników – znalazłem kartkę z napisem Stanisław Dygat i z adresem. Ktoś do niego napisał list. Wziąłem tę karteczkę i adres. Lubiliśmy Dygata, zawiadomiliśmy go o tym ślubie również i on przysłał nam telegram.
L.: Nie znaliśmy go, on nas też nie znał. Niestety gdzieś się zapodział ten telegram.
H.: Tego typu mieliśmy pomysły. I najważniejsze, że na tym ślubie było pełno dzieciarni, bo przyszła cała Ludki klasa i cała moja KIK-owska grupa.
L.: Byłam uczesana koszmar.
H.: Wybrałem bluzkę dla niej, z mamą przeglądaliśmy „Burdę”.
L.: Garsonkę, którą mama uszyła.
H.: Mama była krawcową. Bo nie chodzi o to, żeby były welony. Po co?
L.: Ecri było.
H.: Rzeczywiście te włoski są takie troszkę loki.
L.: Ale nie dlatego, że tak chciałam, tylko fryzjerka. Już nie miałam czasu zmienić. Niepotrzebnie jej powiedziałam, że ślub. Trudno.
Rozumiem, że to na pożycie wasze nie wpłynęło.
L.: Nie, to akurat nie.
H.: Nie, ślub był fantastyczny.
A w sobotę… Przecież my nie mieliśmy pieniędzy, poprosiliśmy naszych przyjaciół, żeby nam udostępnili mieszkanie.
I w ich mieszkaniu zrobiliśmy wesele. Na wsi są takie obrazy na ścianach: gołębie, monidła, bociany. U nas też były, myśmy to nazywali arrasy, myśmy mieszkali w takiej pakamerce niedużej, to nazywało się M1.
L.: Nazywało się M2, ale to była kawalerka.
H.: Moi koledzy wzięli te arrasy i wytapetowali nimi ścianę. To było takie wesele, które Wyspiański mógłby opisać.
L.: Jedzenie oczywiście sami robiliśmy, mama, przyjaciółka mamy, ciocia...
Ale macie też ślub kościelny, prawda? H.: W czasie internowania poprosiłem o spowiedź. Ksiądz się zastanawiał, czy mi dać rozgrzeszenie, ale w końcu uznał, że w sytuacji zagrożenia życia można go udzielić. Tyle że zobowiązał mnie, żeby po wyjściu ślub był zgodnie z wymaganiami wiary zrobiony. I ja się zgodziłem. To się okazało trudne, bo wymagało zgód, dlatego że to był ślub osoby wierzącej z niewierzącą.
L.: Osoby katolickiej z niekatolicką, to się tak nazywa.
H.: I musi być zgoda biskupa. Mieliśmy ślub w kościele na Stegnach w ’84 roku. Był bardzo sympatyczny, dlatego że zaprosiliśmy wszystkich przyjaciół, m.in. Jurczyk był na tym ślubie.
L.: Wyszedł akurat ze szpitala i z więzienia.
H.: Szliśmy taką bandą z kościoła, pchaliśmy samochód, bo się zaciął.
L.: Ugrzązł w piachu, nie chciał ruszyć. A wiesz, kto pchał tego malucha? Prof. Szaniawski.
Ślubu nam udzielali Salij i Bronek Dembowski, Bronek udzielał ślubu, a Salij wygłosił homilię.
H.: Nasz ślub zaczął się 2 kwietnia 1970, skończył się w ’84 r.
L.: Przyjęcie po ślubie było w naszym mieszkaniu na Żeberskiej: usiedliśmy sobie, pogadaliśmy, pojedliśmy. Salij musiał do Poznania jechać, Dembowski był.
Wiemy, jak się zaczęło, wiemy, jak się zeszliście, co was ku sobie przyciągnęło, potem jak się wiązaliście różnymi węzłami. Były jakieś momenty, kiedy mieliście dość i rozważaliście rozstanie?
L.: Aż tak, żeby rozważać rozstanie, to nie. Były trudne momenty, ale raz był taki moment, kiedy zerwałam z Heńkiem na zawsze.
Przed ślubem.
L.: Tak, przed ślubem. To był chyba koniec ’69 r., bo wybieraliśmy się na wieczór sylwestrowy. Zresztą byliśmy zaproszeni do Marka. Byliśmy w Teatrze Polskim, chyba na „Kramie z piosenkami”
H.: Nie, w Narodowym, Ludwisiu, w Narodowym, bo szliśmy przez Ogród Saski. W Ogrodzie Saskim, koło fontanny...
L.: Jak byśmy byli w Polskim, to też byśmy szli przez Ogród Saski do Marka, ale może masz rację.
Dlaczego z nim zerwałaś?
L.: Dlatego że... tacy byliśmy zadowoleni, ja śpiewałam piosenki, bo z „Kramu z piosenkami” połowę piosenek znałam na pamięć. Idziemy tym Ogrodem Saskim, ja w kozaczkach, i Heniek mówi: chodź, poślizgamy się, taka wyślizgana droga. Ja mówię: nie. No i Heniek...
H.: Pomogę ci, chodź.
L.: A ja mówię: nie. Heniek bardziej natarczywie, a ja coraz bardziej uparta: nie, i on mówi, no co ty, a ja mówię nie i koniec. On nie może zrozumieć, że ja nie. Mówi: no, o co chodzi? I śmieje się ze mnie. I ja się tak wściekłam, że go zostawiłam i poprułam do przodu, koniec, nie znam go, nie chcę mieć z nim do czynienia, jak on nie może zrozumieć, że mam opór, tylko musi mnie zmuszać, to ja nie i koniec.
I zerwałam z nim na zawsze. A on tak krąży po tym parku, ja idę prosto i się w ogóle nie oglądam. Dotarliśmy do Marka, weszliśmy nie razem, kompletnie nie razem. Już było po północy, więc nas ominęły wszystkie życzenia, toasty, ale zabawa na całego, no i ja – a co tam – tańczę, bawię się, nie znam go w ogóle. A on siedzi i jeden kieliszek, drugi kieliszek i tak patrzy.
W którymś momencie wstał, poprosił mnie do tańca, a ja tańczyłam bez przerwy i tak mi się podobał taki jeden Hiszpan, no przecież nie będę robić scen, ludzie patrzą, no jak mnie prosi do tańca, niech mu tam będzie. I zaczynamy tańczyć, a on mówi: Ludwisiu, jak ty ślicznie wyglądasz, przy tych kielonkach tak się rozmarzył.
Tak mnie rozbroił, że się skończyło zerwanie na zawsze i więcej już nigdy z nim na zawsze nie zrywałam, nigdy. Owszem, poważne awantury były i kłótnie, trudno mówić o cichych dniach, bo ja nie umiem długo wytrzymać w gniewie. Ja się bardzo ciskam, Heniek wcale.
On, po pierwsze, się nie ciska, po drugie, wtedy najlepiej lubi sobie z tego żartować. A co to znaczy dla ciskającego się, no, po prostu to jest koniec, coś cię tu rozrywa, masz uczucie, że za chwileczkę pękniesz. Wziąłby przez trzy minuty przeczekał, przeszłoby. Nie, musi dorzucić jeszcze jeden dowcip i widzi, do czego ten dowcip doprowadza, że to wzbudza, to jeszcze jeden dorzuca. Kilkadziesiąt lat i ciągle to samo.
Tak samo się kłócicie?
L.: Nie, skądże, dużo rzadziej i nie tak samo, i łagodniej, tym niemniej nie nauczył się tego.
A ty się nie ciskasz.
H.: Nie, nie. A z tą ślizgawką – bo dla mnie poślizgać się na ślizgawce to tak, pach, i leci się, czy na głowie, czy na rękach, wszystko jedno, byle było ślisko. A ona, po pierwsze, miała te kozaki, po drugie, nie miała takich warunków jak my na wsi, gdzie wszystko robisz, wszystko ci wolno. W mieście nie ma takich warunków, ona nie była przyzwyczajona, żeby się ślizgać, mogła nie lubić.
L.: Nie, bałam się.
H.: Bała się. Nie miała naturalnej skłonności do tego, a ja kompletnie tego nie rozumiałem. To taka radość, ja myślałem, a ona nie chce.
Że jakoś przeciwko tobie jest. H.:
Że nie chce tej radości wspólnej mieć, nie wiedziałem dlaczego.
L.: Dogadywanie się momentami było trudne, bo Heniek ma coś takiego, że jak czegoś nie doświadczył i mu opowiadasz, że coś takiego się dzieje, to on to z dużym trudem przyjmuje. Mówi: nie, tak nie ma.
Tak było, jak mu mówiłam o antysemityzmie. On żył w przeświadczeniu, że w ’68 r.
to władza zrobiła odgórną hecę i wszystko wywołała, i to władza zmusiła ludzi do wyjazdu. Bo tak naprawdę naród polski jest w porządku, tylko im wmówili, narzucili to paskudztwo ubeckie.
A ja mówiłam, że antysemityzm jest powszechny, że tylko był ukryty, ponieważ nie wolno było o tym mówić. I nagle, kiedy się pojawiało przyzwolenie, zachęta, to wybuchło i tego jest dużo. A on, że nie, nie ma, on na wsi się z tym nie zetknął, u mnie w domu nigdy nie było.
Tak szliśmy, dyskutowaliśmy, to było już za czasów KOR-u, szliśmy do Haliny Mikołajskiej. Ja z tej bezsilności, że próbuję mu wytłumaczyć, a on nie przyjmuje, ściana, sam jest od tego wolny, to ja wiem, ale pełna ściana, jak się odwróciłam. Ale to już nie było tak jak przy ślizgawce, to już było bardzo serio, wróciłam zrozpaczona, co mam zrobić, nie mogę dotrzeć.
On też zawrócił i następnym autobusem przyjechał, no i długo nie trzeba było czekać, żeby w różnych sytuacjach życiowych to jednak zobaczył.
Byłeś świadkiem Marca… H.:
Tak. I już nie wiem, czy to ze względu na Ludkę, moim zdaniem nie tylko dlatego, strasznie psychologicznie przeżyłem tę całą kampanię antysemicką, która była w prasie, w mediach. Ona była tak obrzydliwa, że trudno to było znieść, takie gówno się wylewało z tego wszystkiego, i to świadomie robione przez władzę.
Rzeczywiście, większość studentów wiedziała, że to władza ma taki interes, oni to rozgrywają, ale Ludka ma rację, że to zostało podchwycone przez różne grupy i pamiętam, jak jej mama opowiadała, jak w pracy ją szykanują.
To wszystko już była inicjatywa oddolna różnych osób, tu ma rację. Być może źle mówiłem, idąc do Mikołajskiej, tego nie pamiętam. Natomiast w jednym miejscu trochę się różnimy, choć nie wiem, czy ja mam rację, bo bronię chłopów polskich. Ludka ma taką tendencję…
L.: Nie, to Tokarska-Bakir, a nie ja.
H.: …żeby zrzucić antysemityzm na chłopów, że miasta były okej.
L.: No tak, to oczywiście nieprawda.
H.: Moim zdaniem to jest kompletnie nieprawda. Jest na wsi, owszem, naturalne, że Cygan jest zły, Żyd jest zły, Ukrainiec jest bardzo zły, to jest w potocznej mowie, w przekleństwach.
Natomiast z takim prawdziwym antysemityzmem to się spotkałem dopiero w akademiku. Jak przyszedłem, o, patrz, to jest Żyd, a tamten jest Żyd. Tego na wsi nie było, tam w ogóle Żydów nie było, więc dlatego, ale nikogo nie wskazywano.
L.: Bo po wojnie Żydzi, jeśli byli, to w mieście tylko.
H.: Bronię w tym sensie, że jeżeli, to po równo, a nie tylko na wsi, że wieś nie jest szczególnie napiętnowana antysemityzmem. To oczywiście zależy, jaka wieś, w jakim miejscu, jaki ksiądz był.
To jest dyskusja, która się toczy między wami przez całe wspólne życie, jak rozkładać te akcenty?
L.:
Tak. Ja widziałam, że Heniek religię i wiarę traktuje bardzo poważnie, niezależnie od tego, czy to był okres wątpliwości. Mieliśmy taki spór, jak się zaczęła „Solidarność”. Wyraźnie wtedy mówiłam, że mnie potwornie irytuje, że każdej uroczystości musi towarzyszyć msza i że niczym dobrym się te pochody mszalne nie skończą.
On nie mógł tego zrozumieć: no jak, ludzie potrzebują, co mi to przeszkadza? A ja mówię: to niech się modlą, ale nie należy sklejać tego razem, bo w „Solidarności” jest miejsce dla innych też. Miałam ileś tam rozmów w regionie, przychodzili ludzie, którzy mówili: co ten krzyż tu robi, to jest miejsce dla wszystkich. I tu się nie rozumieliśmy z Heniem wtedy.
A teraz?
L.: Teraz myślę, że bardziej rozumie.
H.: Bardziej. Wprawdzie ci, którzy ten krzyż wieszają, mówią, że jest przyjazny i jest symbolem miłości.
L.: Tylko potem niekoniecznie tak się zachowują.
H.: Wolałbym, żeby nie było przymusu, dyktatu, że masz klęknąć, że masz się modlić.
A jak byśmy tak chcieli spojrzeć na wasz związek trochę z lotu ptaka, jakby ktoś was zapytał, jak to się robi, żeby być razem ponad 40 lat?
L.:
Ja nie wiem, jak to się robi. To jakoś z człowieka wychodzi samo. Ale pracować nad tym też musisz. To jest potworne trudne powiedzieć „przepraszam”, szczególnie na początku. Akurat ja mam większą łatwość niż Heniek mówienia „przepraszam”.
On, jak się zetniemy, a często kłótnia jest taka, że tak naprawdę nie wiadomo, kto ma rację i czy ktoś ma, i w końcu nie takie ważne jest to ustalenie, ale gdzieś na końcu ktoś powie jakieś zdanie za dużo albo za ostro, albo obrazi, albo nie przerwie w odpowiednim momencie i Heniek najczęściej zachowuje się tak, że czeka, aż się rozejdzie.
Aż mi przejdzie, ja się zapomnę i zacznę o czymś opowiadać, bo przecież coś ciekawego się dzieje. Więc ja mówię: Heniu, bo... wiesz, przeszło. To nie jest dobre, bo gdzieś w środku kłucie zostaje, zostaje osad.
Nie omawiacie waszych konfliktów. L.:
A nie, to zależy. Są takie spięcia, które wynikają z tego, że jesteś okropnie zmęczony, coś przedtem ci dokuczyło i wobec tego partner teraz cię zdenerwował i zbiera, ty wybuchasz ponad miarę. No to wtedy naprawdę, wystarczy powiedzieć: przeszło mi, przesadziłam, przepraszam, koniec.
Ale bywa, że spór jest o coś i nawet jeżeli doszło do spięcia, że przerwaliśmy, bo widzimy, że tu sobie nic nie wyjaśnimy, to potem się wraca do tego.
H.: Jeszcze o tych różnicach, bo pytałaś bardziej o to, co wiąże. Myślę, że to musi być bardzo silny związek. Ja to nawet nazwę „komunia dusz i ciał”, bo jedno i drugie jest ważne.
Jest potrzeba związku silnego, uczuciowego, duchowego, myślowego, wspólnego zainteresowania i poznania drugiej osoby, i wiary w to, że ona coś prezentuje ważnego. Ale też i te ciała są bardzo ważne i odgrywają bardzo istotną rolę, i
bardzo często, jak już dużo się kłóciliśmy, to ciało pomagało.
Ale też w naszym przypadku sądzę, że nam to bardziej pomogło, niż przeszkodziło, te wszystkie trudności. A to może być różnie. Zbliżyły dlatego, że jedna drugiej stronie pomagała i przejmowała się tym, co druga strona w tym momencie przeżywa, czy ma jakieś opresje.
Przez trudności rozumiesz to, co życie wam...
H.:...Tak, no głównie ten okres KOR-owski, często były najazdy esbeków, prześladowania, wyrzucania z pracy, tu stresy są bardzo silne i zachowanie drugiej strony wtedy jest niesłychanie ważne.
To, że możesz liczyć na drugiego człowieka L.: Nawet nie musisz liczyć, po prostu jest.
H.: Tak żartowałem kiedyś Ludce, ale trochę w tym jest prawdy, że jak wiadomo, mężczyźni mają kryzys 40-latka, bo wtedy nagle oglądają się za młodszymi dziewczynami. Ja to przeczytałem i sobie myślę, kurczę, trzeba uważać, bo ten kryzys będzie, a to już było dawno po czterdziestce.
Nawet nie zauważyłeś!
H.: Nie zauważyłem tego kryzysu, bo…
L.: …siedział w pudle.
H.: A potem wyszedłem, pracowałem i już. Może gdzieś tam się coś pojawiało, ale to nie była zasadnicza sprawa. Bo na przykład, jak mi się podobała panna Krysia, oddziałowa, no to niewiele z tego wynikało.
W więzieniu. A podobała ci się?
H.: Podobała mi się, tak, panna Krysia. Przypuszczam, że w normalnym życiu trudniej to pokonać. Może jest jakaś nuda czy coś, a tutaj to było za każdym razem tyle problemów, że ten związek musiał wytrzymać. Jak to wytrzymał, to znaczy, że jest mocny, że trzyma się i nawet te kłótnie i te trzaskania mu nie przeszkodzą.
Jakby nie było wcześniej tego zakochania, tobyśmy nie byli w stanie znieść potem wszystkiego dalej.
H.:
No właśnie, to musi być, bo to, co nagle okazuje się w tym starciu złe, potem nagle odchodzi i się myśli: no jak, przecież tyle jest fajnych rzeczy.
L.: Miałam do niego pretensje i zresztą teraz też mu to czasem wytykam, a on próbuje jakoś nadrobić w kolejnym pokoleniu, że jest zbyt sprawiedliwy. To znaczy: wszystkich chce traktować równo.
Nikogo nie wyróżniać? L.:
Tak. A ja uważam, że sprawiedliwość to tak, trzeba dzielić rzeczy równo, ale trzeba zauważać, że najbliżsi są najbliżsi. To tak wyraźnie wyszło przy dzieciach, że jak byliśmy z przyjaciółmi, było kilkoro dzieci w tym samym wieku, to on wszystkie, w tym Pawła, traktował tak samo, żeby nie faworyzować. Ale to nie była grupa kolonijna, gdzie tak trzeba, to była grupa przyjaciół.
Inne dzieci też miały swoich rodziców. L.:
Oczywiście, przy sobie, w związku z czym należało bardziej przytulić tego swojego, żeby on czuł, że on jest jego. A Heniek tego nie miał i Paweł mu to też zauważył.
H.: Tak. Po latach zrobił mi wytyk.
L.: Czasami także w relacjach dorosłych tak było, takie równe, sprawiedliwe traktowanie, a ja, kurczę, ja jestem jego i on ma pokazać, że...
…że ty jesteś najważniejsza. L.: Tak.
Ale rozumiem, że pracujecie nad tym. H.: Ha, ha, ha...
L.: No, mam nadzieję.
Czujesz się najważniejsza? H.:
Niewypowiadane słowa zawsze trochę pomagają.
Ale mówicie sobie, że się kochacie? L.:
Tak, tak.
H.: Ludka częściej niż ja.
L.: To prawda. Są sytuacje, w których powinien, a jakoś mu to nie przychodzi do głowy. To nawet nie chodzi o to, że często, tylko chodzi o to, żeby ten moment wyczuć.
Czasem jesteś, Heniu, powściągliwy. H.:
Tak, tak. Trochę mam to jeszcze z domu. Dlatego że na wsi nie było wyrażania uczuć, w ogóle.
Pewnie nie słowami, raczej gestami. H.: Chyba gestami, ale raczej wszyscy byli zapracowani i nie było na to czasu.
L.: To nie jest tak, że wszyscy, to jednak, Heniu, jest tak, że twoja mama. Zobacz, jak się zachowywała Helka i co opowiada, Helka to jest bratowa, że tak ciepło chowała tę czwórkę dzieciaków, zobacz, jakie one są rodzinne i jak one się trzymają. A twoja mama ostra była.
H.: Tak, nie było takiego klimatu, wobec tego też był raczej strach przed wyrażaniem uczuć, nieumiejętność, niezręczność, dużo takich.
L.: Już mówiłam o tych pięknych listach. W listach umiałeś. W listach z więzienia i w listach tych pierwszych, wczesnych. A tak, żeby powiedzieć, jakoś się wstydzi, może to jest niemęskie.
H.: Nie. To to, że nie potrafisz, masz zahamowania wewnętrzne. Ja nigdy nie miałem takiej potrzeby, żeby być mężczyzną, jest ten wzorzec, jak być mężczyzną. Nie, nie znosiłem tego.