Najlepszy prezent dla nastolatka
Nasze dzieci rozmawiają z otchłanią, z ciemną studnią, w której odbija się echem ich własny głos
Wpierwszych odcinkach serialu „Mad Men”, toczącego się w USA w latach 60., pracownicy agencji reklamowej stają przed nie lada wyzwaniem: właśnie zakazano udziału lekarzy w reklamie papierosów. Jak zadowolić oczekiwania klienta, skoro doktor w białym kitlu nie może już w spocie zaciągnąć się, wypuścić dym nosem i powiedzieć „palenie jest dobre dla twojego zdrowia”?
Patrzymy na tę scenę z mieszanką niedowierzania i politowania. Jakbyśmy patrzyli na ludzi, którzy uśmiechnięci pokrywają dachy swoich domów azbestem czy, nie przymierzając, na bohaterów serialu „Czarnobyl”, podziwiających radioaktywny opad, jakby patrzyli na pierwsze płatki śniegu.
„Jak można było być tak głupim?”, myślimy. Po czym głaszczemy po główkach nasze pociechy, które właśnie kończą czwartą godzinę na smartfonie, ciesząc się w duchu, że ta głupota nie jest już naszym udziałem.
W najnowszej książce „Pokolenie lęku” psycholog społeczny Jonathan Haidt udowadnia, że dając dzieciom do ręki smartfon, zachowujemy się dokładnie tak samo. Sprowadzamy na nasze dzieci niebezpieczeństwo śmiertelne w sensie ścisłym.
W oparciu o twarde dane z całego świata Haidt wykazuje, że od 2010 roku, a więc od czasu rozpowszechnienia się smartfonów, wzrasta dramatycznie liczba zaburzeń psychicznych, prób samobójczych i samookaleczeń wśród nastolatków. Pogłębia się depresja i poczucie bezsensu życia. Zwłaszcza wśród dziewczynek. Dlaczego tak się dzieje? Bo smartfon kreuje wokół dzieci sztuczny świat, w którym nie mogą się prawidłowo rozwijać. Ten świat różni się od realnego pod czterema względami. Po pierwsze, nie pozwala dzieciom na „ucieleśniony” kontakt z rzeczywistością i innymi ludźmi – na dotykanie, czucie, uderzanie, wąchanie. W świecie smartfonów relacja z otoczeniem ogranicza się do wzroku i języka. To upośledza cały proces uczenia się życia. To tak jakby uczyć dziecko chodzić pokazując mu na YouTube filmy o chodzeniu.
Po drugie, w świecie wirtualnym nie komunikujemy się ze sobą w tym samym czasie. Rozmowy, gry i zabawy w piaskownicy czy na trzepaku były oparte na ciągłej informacji zwrotnej, na natychmiastowej wymianie uśmiechów bądź warknięć, na komunikacyjnym ping-pongu, który nie jest możliwy w świecie internetowych komunikatorów. Tam informacja zwrotna jest opóźniona i przekazywana w upośledzony sposób: przez emotikonki, skróty i dziwne wynalazki, jak kropka nienawiści.
Ta nienaturalność nie pozwala rozwijać normalnych relacji międzyludzkich – nasze dzieci rozmawiają często z otchłanią, z ciemną studnią, w której najczęściej odbija się echem ich własny głos.
Po trzecie, w świecie realnym nie da się rozmawiać z siedmioma czy siedmioma tysiącami osób naraz. A w internecie tak. Komunikacja „jeden do wielu” powoduje ciągłe rozproszenie, niemożność skupienia się na konkretnej osobie i jej potrzebach, a także wystawia na niespotykane nigdzie indziej hejterskie ataki przypadkowych osób. Mały człowiek w internecie jest jednocześnie jak modelka na wybiegu, niewolnik-towar wystawiony na sprzedaż i nastolatek na komisji wojskowej, która każe mu się rozebrać, aby ocenić zdolność do służby.
Po czwarte wreszcie, internet całkiem inaczej ustawia nasze relacje z przyjaciółmi i bliskimi.
Tradycyjnie, aby wejść do jakiejkolwiek grupy bądź zawiązać relację, trzeba było sporo zainwestować – choćby czasu i energii, aby zdobyć zaufanie. Podobnie zerwanie relacji z grupą czy osobą w świecie realnym nie jest łatwe – wysoki koszt jej zbudowania zniechęca do tego, by z powodu kaprysu ją zniszczyć.
Zupełnie inaczej jest w świecie wirtualnym – i wejście, i wyjście z relacji jest tam dziecinnie proste. Zaproszenie do znajomych na Facebooku łatwo wysłać i łatwo cofnąć. Kogoś, kogo właśnie poznaliśmy, da się natychmiast zablokować, jeśli cokolwiek nam się w nim nie spodoba.
Relacje z bezcennych stały się śmiesznie tanie.
Świat wirtualny, pisze Haidt, jest tak inny od realnego, że wychowywanie w nim dzieci przypomina wychowywanie ich na Marsie. Tak jak tam nie mielibyśmy pojęcia, jak inne oddziaływanie grawitacji i promieniowania kosmicznego wpłynie na rozwój małych ludzi, tak i w świecie wirtualnym wystawiamy je na działanie nieznanego.
A skutki są opłakane. Z badań jasno wynika, że katastrofa w zakresie zdrowia mentalnego młodego pokolenia nie WSPÓŁWYSTĘPUJE z upowszechnieniem smartfonów, ale jest przez nie POWODOWANA. Nie przez obawę o globalne ocieplenie, nie przez sytuację na rynku pracy, nie przez pandemię COVID i lockdown.
Kamienie milowe w rozwoju technologii są jak kamienie młyńskie, które przywiązujemy do szyi naszych pociech: pierwszy iPhone w 2007 roku, pierwszy telefon z kamerą z przodu, pozwalający na robienie selfie, upowszechnienie szybkiego internetu. Haidt pokazuje, jak straszny jest los dzieci, których dzieciństwo zamiast na bieganiu opiera się na surfowaniu. Zawsze są „gdzie indziej”, zawsze czują się gorzej, porównywane z niedoścignionymi, bo nieistniejącymi ideałami piękna, zawsze samotne wśród setek „znajomych”.
Ta diagnoza prowadzi do surowych rekomendacji dla rodziców i prawodawców. Ustawowy i skutecznie egzekwowany zakaz kont w mediach społecznościowych dla osób poniżej 16 roku życia – nie ustawiony na poziomie lat 13 i fikcyjny, jak dzisiaj. Zamiast prezentu w postaci wypasionego iPhone’a raczej stara Nokia – prosty telefon, z którego można zadzwonić do najbliższych.
Bo smartfon jest jak „nowoczesna igła, dostarczająca pokoleniu podłączonemu do sieci cyfrową dopaminę 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu”. Jak nikotyna, jak azbest, tyle tylko, że jeszcze nie w pełni rozpoznana co do swej szkodliwości. Ale za pięćdziesiąt lat na ośmiolatka ze smartfonem będziemy patrzeć jak na lekarza w reklamie papierosów. Nie dowierzając, że można było być tak głupim.