Japoński heros chce grać do śmierci
Był pierwszą globalnie rozpoznawalną gwiazdą japońskiego futbolu. A teraz Kazuyoshi Miura śrubuje absolutny rekord długowieczności.
I wcale nie kopie rekreacyjnie, w okręgówce – właśnie podpisał kolejną umowę z pierwszoligową Yokohamą FC. Miesiąc przed 54. urodzinami. „Moje ambicje i entuzjazm do futbolu tylko rosną” – napisał w oświadczeniu.
Cała kariera Kazuyoshiego Miury przechodzi ludzkie pojęcie. Jest o cztery lata starszy od Jerzego Brzęczka, selekcjonera reprezentacji Polski, i rówieśnikiem Jürgena Kloppa, trenera Liverpoolu. W seniorach debiutował w 1986 roku, gdy na mundialu przedryblował wszystkich Diego Maradona – i, zachowując proporcje, podobnie jak Argentyńczyk został w swoim kraju postacią więcej niż kultową. Od trzech lat jego nazwisko widnieje w Księdze Rekordów Guinessa, bo został uznany za najstarszego piłkarza, który strzelił gola w profesjonalnych rozgrywkach.
– Nie interesuje mnie rola trenera, prezesa, dyrektora sportowego czy telewizyjnego eksperta. Chcę grać. Do śmierci, jeśli ciało pozwoli. Kiedy umrę, chcę, by ogłoszono, że odszedł piłkarz Miura, a nie były piłkarz Miura – mówił kiedyś dziennikowi „L’Equipe”.
Szkoła w Brazylii
Namiętnością do futbolu zaraził go ojciec, też fanatyk. W 1970 roku poleciał na mundial do Meksyku. Zabrał kamerę i filmował mecze – m.in. popisy Pelego oraz całej reprezentacji Brazylii, uchodzącej obecnie za narodową drużynę wszech czasów. A potem aplikował zebrane obrazy synowi.
– Dorastałem, bez końca oglądając wideo nagrane przez tatę – opowiadał Miura korespondentowi BBC. Przewijał taśmy i przewijał, aż nie umiał sobie wyobrazić życia spędzonego inaczej niż na boisku. Codziennie zrywał się o szóstej rano, by przed śniadaniem przez godzinę ćwiczyć żonglerkę i inne techniczne triki.
Karierę metodycznie planował. Ponieważ urodził się (u stóp góry Fudżi) w czasach, gdy japoński futbol był pozbawioną pomysłu na siebie na poły amatorską zabawą, jako uczeń szkoły średniej poleciał do Sao Paulo. Wyprawę sfinansowali zauroczeni jego talentem lokalni działacze, więc został tam siedem lat.
Zamieszkał w internacie, ale z rówieśnikami miał marny kontakt, nie znał języka. Na boisku początkowo nie dostawał podań, bo młodzi Brazylijczycy gardzili jego umiejętnościami. Czuł się samotny, więc zatracił się w trenowaniu totalnie. – Musiało się udać, bo nie miałem żadnego planu B – opowiadał po latach.
Kiedy dojrzał, ruszył w dalszą podróż. Międzykontynentalną. Grał w wielu klubach brazylijskich i japońskich, ale także we włoskiej Genoi, chorwackim Dinamie Zagrzeb, australijskim Sydney FC. Wśród rodaków jako gwiazda jaśniał już za młodu, natychmiast po powrocie z Brazylii, a kiedy zaczął oblatywać świat, rozbłysnął jako megagwiazda – nawet jeśli niewiele za granicą osiągnął. Jako lider reprezentacji kraju natchnął ją do zdobycia pierwszego w dziejach mistrzostwa Azji, w sumie strzelił dla niej 55 goli w 89 meczach.
Wyścig z Noriakim Kasai
Za weterana uchodził już u schyłku XX wieku, w eliminacjach mundialu 1998 zdobył 14 bramek i poprowadził reprezentację Japonii do bezprecedensowego awansu. Był więc zszokowany – podobnie jak większość rodaków – gdy nie otrzymał powołania na turniej. – Nie wyobrażałem sobie, że zareaguje aż tak gwałtownie – mówił ówczesny trener Takeshi Okada, który nie widział w nim nawet kandydata na rezerwowego. Niekoniecznie ze względów sportowych. To był poparty przez działaczy odwet za krytykowanie metod szefa, Miura uważał bowiem, że drużyna na turnieju poniesie klęskę.
Miał rację, Japończycy przegrali wszystkie mecze. I od tamtej pory wszyscy pokończyli kariery, tymczasem Miura, jak się okazało, znajdował się wtedy zaledwie na półmetku.
Rodacy traktują go jako żywą legendę (bywa nawet zapraszany do cesarskiego pałacu), reszta świata ponownie usłyszała o nim, gdy zaczął bić rekordy Anglika Stanleya Matthewsa, od dekad będącego synonimem futbolowej nieśmiertelności. Sam Miura długo powątpiewał, czy rzeczywiście stanowi wyjątek na globalną skalę. – Pewnie w innych krajach znaleźlibyśmy więcej zapomnianych, starszych ode mnie piłkarzy. Tyle że w niższych ligach – mówił.
Grywa już rzadko, w ubiegłym sezonie wystąpił w sześciu meczach. Twierdzi jednak, że z futbolu czerpie jeszcze więcej frajdy niż za młodu, a przeszkadza mu jedynie to, że dłużej się regeneruje. Wiadomość, że weteran może wybiec na boisko, podnosi frekwencję na meczach Yokohamy o kilka tysięcy osób. I choć słychać niekiedy, iż pełni już tylko rólkę maskotki, to ponoć nikt nigdy nie ośmieli się odmówić mu przedłużenia kontraktu. A ponieważ Miura na razie „nie umie sobie nawet wyobrazić pożegnania z kibicami”, to niewykluczone, że będzie grał już zawsze.