SZUKAMY CIĄGU Nie chciałam zaszufladkowania DALSZEGO
Dobrze znana widzom aktorka Tatiana Sosna-Sarno rzadko już występuje, ale wciąż czuje się artystką i czeka na rolę marzeń
Zagrała kilkadziesiąt ról filmowych i wiele teatralnych. I choć zaliczano ją do grona najbardziej obiecujących aktorek, pracowała też w biznesie, prowadziła stołeczny klub „Scena”, była menedżerem sztuki, wykładała na uczelni. Przez wiele lat przyjaźniła się z Jerzym Gruzą.
– Było trochę ważnych, wiodących ról w moim życiu. Na przykład w obrazie Juliana Dziedziny „Umarli rzucają cień” czy u Anny Sokołowskiej w „Kłamczusze”, a także w serialach: „W słońcu i deszczu” oraz „Polskich drogach”. Na uwagę, że reżyserzy chętnie ją rozbierali, stwierdza, że miała dystans do nagich scen. – Była nawet propozycja „Playboya”, abym pokazała się za duże pieniądze. Powiedziałam jednak nie, ponieważ miałam już 30 lat i uznałam, że niech rozbierają się młodsze.
Tłumaczy, że była ze szkoły Tadeusza Łomnickiego, gdzie wysoko postawiono poprzeczkę. – Mogłam zagrać różne role – kurtyzanę czy morderczynię z jednej strony i anioła z drugiej. Także narkomankę, pomidora i Czerwonego Kapturka. Chodziło o różnorodność ról. To mnie pasjonowało, ciągle coś innego. Nie chciałam zaszufladkowania, że młoda, piękna, seksowna. Tak mnie postrzegano, ale lubiłam grać role charakterystyczne.
I w takich wielokrotnie występowała. – W stolicy debiutowałam w Teatrze Nowym u Mariusza Dmochowskiego w „Domu kobiet” Zofii Nałkowskiej obok takich aktorek, jak Zofia Rysiówna, Irena Kwiatkowska, Anna Ciepielewska. Na deskach tego teatru miałam przyjemność wiele razy kreować dobre role. Wspomina 1981 rok, kiedy miała bardzo dużo pracy. – Grałam w wielu filmach i serialach. Były m.in. „Alternatywy 4”, „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, „07 zgłoś się” oraz wiele obrazów fabularnych, a także spektakle Teatru Telewizji. Kiedy wprowadzono stan wojenny, nie przejęliśmy się tym, chcieliśmy grać, ale na planie filmowym zabrali nam kamery, zamknęli teatry.
Od trzech lat bardziej zajmuje się sobą. Wcześniej sporo swojego życia poświęcała Jerzemu Gruzie. Przyjaźnili się od lat, niektórzy twierdzili, że są parą, ale była to, jak zapewnia, relacja czysto przyjacielska. – Gram w muzycznej komedii Jerzego Szczudlika „Lepsza” w Teatrze Miejskim w Lesznie. Spektakl wyreżyserował Darek Taraszkiewicz, a występuję obok Ewy Kuklińskiej i Stanisława Banasiuka. Gramy go najczęściej w weekendy. To fajne, zabawne przedstawienie.
Z Jerzym Gruzą znała się kilkadziesiąt lat, ale tak naprawdę byli blisko siebie przez ostatnie piętnaście lat jego życia. – Wcześniej byliśmy też przyjaciółmi, ale i partnerami biznesowymi. A ten ostatni okres to wyłącznie projekty artystyczne. Dodaje, że podtrzymywała go na duchu, kiedy miał twórczego doła. Nie zaprzecza, że była duchową opiekunką reżysera. I inspiracją. – Miał różne problemy. Potrzebował wsparcia, tego psychicznego także. Wcale nie był taki silny, jak się wydawało. Spędzaliśmy dużo czasu. Graliśmy w tenisa, chodziliśmy na premiery, na spektakle, uczestniczyliśmy w wydarzeniach artystycznych. Każdy jednak miał swoje życie. Nie mieszkałam z nim, byłam niezależna.
Opowiada, że reżyser potrafił zadzwonić do niej o trzeciej w nocy, mówiąc, że umiera. – I prosił, abym pojechała z nim do kliniki w Aninie. Martwił się o swoje zdrowie. Tłumaczy, że nigdy nie byli parą. – Była to prawdziwa przyjaźń. I tylko przyjaźń. Uznałam, że ma tyle zasług w swoim życiu – był fenomenalnym artystą – że chciało mu się pomóc. A i sobie pomagałam, ponieważ coś przy nim tworzyłam. Jestem singlem z wyboru. Cenię sobie wolność, ale i bardzo kocham sztukę.
Wspomina, że przed laty byli sąsiadami. Widywali się i nic więcej. – Spotkaliśmy się na dobre, dopiero gdy prowadziłam założoną przez siebie pierwszą w Warszawie pizzerię „El Molino”. Pracowało u mnie wielu aktorów. Byli kelnerami. To był trudny czas dla artystów. Przyszedł do lokalu, powiedziałam mu wtedy, że gdyby miał jakiś artystyczny pomysł, to ja chętnie. Zadzwonił nazajutrz, mówiąc, że chce mi coś pokazać. Do wzięcia było stare kino „Klub”. Chciał tam zrobić teatr. Od trzech lat szukał wspólnika. Weszłam w to.
Stworzyli spółkę. – Niestety, nie był to dobry okres dla kultury, ludzie nie chodzili do teatru. Pojawiła się koncepcja, aby stworzyć tam klub „Scena”. Niebawem stał się jednym z najmodniejszych klubów w stolicy. – Były imprezy, spektakle, ale i dyskoteki. Nagrywano też programy dla telewizji. Prowadzili ten interes prawie przez 10 lat. – Potem, niestety, klub nam podkupiono.
Ich znajomość odnowiła się w 2005 roku. – Wróciłam właśnie z Australii. Jerzy potrzebował wsparcia, był po rozstaniu ze swoją partnerką. Umówiliśmy się na rozmowę i poprosił mnie, abym go pochowała. Dziwnie się poczułam. Zastanowiło mnie to, uderzyło. Zmobilizowało też jednak do większej kontroli jego emocjonalności, miał bowiem totalnie podcięte skrzydła i potrzebował wsparcia. I ta ich przyjaźń zakwitła na nowo. – Najlepszym lekiem była praca. Powstały wspólne projekty, np. „Czterdziestolatek – 20 lat później”. A na koniec był projekt „Dariusz”. Jestem jego producentem. Oboje zagraliśmy w tym filmie obok innych aktorów. Premiera odbyła się w listopadzie 2019 roku jedynie dla środowiska filmowego. Niestety, obraz nie trafił do dystrybucji, zresztą zaczęła się pandemia, ale Jerzy uważał, że to jego najlepszy film.
Śmieje się, że w dzieciństwie chciała być chłopcem. – Moim bohaterem był Tomek Sawyer, czyli łobuz z kryształowym sercem. Grałam w piłkę, łaziłam po drzewach. Ale kiedyś musiała nauczyć się wiersza. – To była „Pani Twardowska” Mickiewicza. I tak ją powiedziałam, że wszystkich rozbawiłam. Taki zresztą miałam cel, a oni ze śmiechu weszli pod ławki. Potem były akademie, konkursy, zawsze gdzieś występowałam. Aktorstwo zainteresowało mnie, dopiero kiedy zobaczyłam Magdalenę Zawadzką jako Hajduczka w „Panu Wołodyjowskim”. Tak to ja mogę grać – pomyślałam. Na koniu, ze szpadą, to mi się podobało.
Do warszawskiej PWST dostała się za pierwszym razem. I już na studiach zadebiutowała w filmie Gerarda Zalewskiego „Dom moich synów”. – Nie wolno nam było grać, ale Andrzej Łapicki, który był dziekanem, wyraził zgodę. W trakcie studiów wystąpiłam jeszcze w „Polskich drogach” i w „Czterdziestolatku”. Po ukończeniu nauki otrzymała propozycję z Płocka i tam zadebiutowała na deskach Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego. Zagrała Piękną w „Pięknej i Bestii” Stanisława Grochowiaka w reżyserii Krzysztofa Kursy. – To był mój spektakl dyplomowy. Grałam tam przez kilka miesięcy. Potem trafiłam do Teatru Nowego w Warszawie.
Na scenie Nowego występowała przez dziesięć lat. Zagrała też w takich produkcjach jak „Spirala” Krzysztofa Zanussiego, „Lekcja martwego języka” Janusza Majewskiego, „Zamknąć za sobą drzwi” Krzysztofa Szmagiera czy „Gorzka miłość” Czesława Petelskiego. Występowała również w spektaklach Teatru Telewizji, w dubbingu. – Było super. Do stanu wojennego.
Później miała urlop macierzyński. Urodzili się córka, a potem syn. A kiedy chciała wrócić, to okazało się, że to trudny czas dla teatru. Był początek lat 90. – Dlatego otworzyłam pizzerię. Chciałam, aby miała klimat, by przypominała „Jamę Michalikową”. Były występy, a kelnerami byli aktorzy. Przyznaje, że był to wielki komercyjny sukces. – Artystyczny także. Sporo się tam działo. Graliśmy np. bajki.
Potem zarobione pieniądze zainwestowała w „Scenę”. A swoje udziały w pizzerii oddała wspólnikowi.
Powrót do teatru nie był jednak łatwy. Przyznaje, że pojawiały się propozycje, ale z różnych względów nie mogła ich przyjąć. – Najczęściej były to przyczyny rodzinne. Pojawiała się natomiast w filmach, a także w wielu serialach, jednak tylko w epizodach. Uczyła też aktorstwa w uczelniach i szkołach prywatnych. Choć formalnie jest już na emeryturze, nie zamierza zwalniać, odpoczywać. – Może uda się rozpromować ten nasz ostatni film. Będę nad tym pracowała. Jurek by się cieszył, gdyby „Dariusz” trafił do ludzi. A ja cieszę się, że wróciłam na dobre na teatralną scenę. Staram się być aktywna. Kocham ten zawód. Pracy na ogół mi nie brakowało, choć bywało różnie. Jednak zawsze mówię, że rola marzeń dopiero przede mną. Na tym właśnie polega aktorstwo, że zawsze idziemy do przodu.
W poprzednim numerze, w tekście o zespole L4, wkradł się błąd w nazwisku wokalisty. Frontman grupy nazywa się Łukasz Samburski. Za pomyłkę przepraszamy.