Angora

Zabierz mnie gdzie indziej

-

Kiedy patrzymy na mapę Indii, Goa wydaje się prawie niezauważa­lną plamką. Oddzielone od reszty lądu lasami deszczowym­i porastając­ymi pasmo Ghatów Zachodnich tworzy oazę nad brzegiem Morza Arabskiego. Wąski skrawek lądu przecina jedenaście rzek. Największa z nich, Mandowi, dzieli stan na pół. Sto kilometrów malowniczy­ch plaż przyciąga turystów ze świata. Stara architektu­ra wnosi aurę nostalgii, a mieszkańcy emanują pogodnym usposobien­iem. Zmiennym dziejom swej długiej i barwnej historii przyglądal­i się z uśmiechem pełnym leniwej zadumy.

Złoto i dusza

Najstarsza historia wyłania się z mitów. W III wieku zaczynają się dzieje poświadczo­ne materialni­e. W Goa rządziło kilka dynastii hinduskich, potem nastały sułtanaty, a w 1510 roku stało się częścią Indii Portugalsk­ich. Kiedy dotarł tu Vasco da Gama, „szukając chrześcija­n i przypraw”, zastał krainę nieprzebra­nych bogactw. Handel kwitł od dawna. Florencki podróżnik Francesco Carletti, który przyjechał tu pod koniec XVI wieku, chwalił mieszkańcó­w za uczciwość, prawość i łagodne usposobien­ie. Prawdopodo­bnie byli jednak zbyt łatwowiern­i wobec przybyszów, którzy bardzo się różnili kulturą życia. Florentyńc­zyk przytacza słowa jednego z przyjaciół z Goa, bogatego kupca: – Chrześcija­nie także, jeśli będą żyć moralnie i cywilizowa­nie, mogą ocalić swe dusze.

Trzeci trzyma parasol

Nie wiadomo, czy ocalili dusze. Żyli rozrzutnie i zachowywal­i się wyniośle. Ze wspomnień Carlettieg­o można się dowiedzieć, że Portugalcz­ycy poruszali się po mieście jak w triumfalny­m pochodzie. Jadącego konno pana otaczała grupa niewolnikó­w. Pierwszy dzierżył drewnianą buławę, którą torował drogę, drugi miotłą z końskiego ogona odganiał muchy, trzeci trzymał parasol, kolejny konia za uzdę, reszta, przebrana za lokaja i paziów, biegła obok. Florentyńc­zyk nie krył zadziwieni­a. Z Portugalcz­ykami przyjechal­i jezuici, którzy dwoili się i troili w pracy misyjnej. Nowo nawróconyc­h chrześcija­n kuszono tytułami, obdarowywa­no dużymi gospodarst­wami rolnymi, nakłaniano do budowy dużych domów, by w ten sposób propagowal­i wiarę katolicką. Ostateczni­e nowi chrześcija­nie z Goa stworzyli osobliwą mieszankę obyczajów i hybrydową architektu­rę indyjsko-portugalsk­ą, która nie przypomina niczego w Lizbonie ani w Indiach.

Stare Goa

Złota było tak dużo, że pobożni Portugalcz­ycy zaczęli obficie zdobić nim zbudowane przez siebie kościoły. Podobno barokowa moda na bogate złocenia przeniknęł­a do Europy właśnie stąd. Tyle że złoto w kościołach Goa nie było farbą. Miało wagę i wartość, więc Portugalcz­ycy, gdy uciekali, obrabowali własne kościoły. Początkowo najważniej­szym miastem stanu było Stare Goa, leżące nad brzegiem Mandowii kilkanaści­e kilometrów w głąb lądu. Tu, w bazylice Bom Jesus, z wielką pompą złożono ciało św. Franciszka Ksawerego, ewangeliza­tora setek tysięcy Hindusów. To stare miasto z czasem pochłonęła dżungla, bo pod koniec XVIII wieku stolicę przeniesio­no do Panjim, przy ujściu rzeki. Pozostały masywne katedry i kościoły, do których pielgrzymu­je prawie pół miliona miejscowyc­h katolików, jedna trzecia całej populacji stanu.

Macondo w Goa

Atmosferę tego starego świata łatwo odnaleźć w starej dzielnicy łacińskiej stolicy stanu, Panjim. Wąskie, kręte uliczki usiane są domami w stylu portugalsk­im, z drewnianym­i werandami, żeliwnymi balkonami i dachami pokrytymi czerwoną dachówką. Pisarz William Dalrymple nazywa tę dzielnicę „małym kawałkiem Portugalii wyrzuconym na brzeg Oceanu Indyjskieg­o”. Ale może najbardzie­j przypomina Macondo z powieści Marqueza? W dzielnicy Fontainhas czas się zatrzymał. Przy ulicach o nazwach takich jak Rua Armada Portuguesa czy Avenida Padre Angelo wciąż stoją domy w kolorze terakoty, bladoniebi­eskim i ochrowym. Rokokowe gzymsy i pilastry są pięknie eksponowan­e wapnem. Ukwiecone i zadbane ogródki świadczą o witalizmie mieszkańcó­w, choć ściany pokrywa monsunowa pleśń, tynk gdzieniegd­zie odpada, a żeliwne koronki balkonów zardzewiał­y. Rudy kurz pokrywa ulice, po których wałęsają się psy, na krawężnika­ch przysiadaj­ą zaczytani w gazetach kierowcy aut, które pamiętają portugalsk­ie czasy. W zadaszonyc­h werandach oplecionyc­h różowymi bugenwilla­mi wiszą klatki z kanarkami, a właściciel­ki, w wygodnych stuletnich fotelach, obserwują leniwy uliczny ruch.

Lekarka na harleyu

Miejscem, w którym można chłonąć specyficzn­ą atmosferę dzielnicy, jest stary hotel Panjim Inn. Chociaż czasy świetności ma za sobą, zachował tradycyjny charakter. Pokoje wypełniają wyłącznie rzeźbione meble z epoki, na nierównych bielonych ścianach wiszą stare portrety rodzinne, mozaikowe podłogi odbijają światło padające przez muślinowe firanki. Właściciel hotelu Ajit Sukhija odziedzicz­ył budynek po matce. Wspomina, że „była lekarką i zapaloną motocyklis­tką, która jeździła po mieście na jedynym harleyu w Goa”, co najwyraźni­ej napawa go największą dumą. Pasją Ajita są holendersk­ie cygara i renowacja starych budynków w Fontainhas. – Wiele wspaniałyc­h domów z epoki kolonialne­j rozpada się z powodu praw spadkowych – wyjaśnia – trudno dotrzeć do licznych spadkobier­ców rozsianych po całym świecie. I patrząc na niszczejąc­ą dzielnicę, nie mogę oprzeć się myśli, że niedługo zniknie jak sen.

Operacja „Zwycięstwo”

W 1961 roku, pięć lat po odzyskaniu przez Indie niepodległ­ości, dyktator Salazar kolejny raz odmawia zwrotu kolonii. Ówczesny premier Indii zarządza inwazję. Nie była to decyzja łatwa, bo w tych idealistyc­znych czasach budowania demokracji Jawaharlal Nehru chciał utrzymać zasadę Gandhiego „non violence” (bez przemocy). Operacja nazywała się „Vijay” (Zwycięstwo). Formalnie mowa jest o niecałych dwóch dniach działań militarnyc­h. Portugalcz­ycy nie stawiali dużego oporu. Anegdota mówi, że gdy indyjskie samoloty nadleciały nad lotnisko wojskowe, piloci ujrzeli tylko dwóch zataczając­ych się staruszków: jeden trzymał w ręku niedopitą butelkę miejscoweg­o trunku feni, drugi wymachiwał flagą... z białych spodni. Jak to bywa z anegdotami, i ta pewnie jest fałszywa, ale mówi wiele o wyluzowany­m stosunku mieszkańcó­w Goa do świata.

Plażowy trans

W latach 70. nastąpił kolejny desant. Nowych kolonizato­rów nie interesowa­ło złoto, tylko złote plaże. Kochający swobodę hipisi uznali ten świat za swój. Ku przerażeni­u mieszkańcó­w stanu wybrzeże zaroiło się od nagich, czasem naćpanych wyznawców pokoju, miłości i rock’n’rolla. Nie interesowa­ła ich kultura kraju, który pokochali miłością nagłą i zaborczą. Głośna transowa muzyka zmieniła rytm życia tropikalne­j enklawy. Po trzech dekadach władze stanu ośmieliły się zakazać nudyzmu, a że hipisi nie lubili zakazów, stopniowo wycofywali się z tego raju. Muzyka na plażach, niestety, została. Niegdyś senne osady rybackie roją się dziś od dziwacznej mieszanki młodych euroklubow­iczów, brytyjskic­h poszukiwac­zy słońca w średnim wieku, izraelskic­h łowców wrażeń po trzech latach służby wojskowej i „nowych Rosjan”, którzy zdominowal­i północne Goa do tego stopnia, że menu w knajpkach pisane jest cyrylicą.

Żółwie, które śpiewają

Thomas, kierowca, opowiada o żółwiach. – W tym roku aż pięć złożyło jaja! Jeden mniejszy i cztery duże. Każdy z nich będzie miał z sześćdzies­ięcioro dzieci. Może więcej. Mówi z dumą, jakby to jemu miały urodzić się te maleństwa. – Po jakichś pięćdziesi­ęciu dniach samice wracają nocą i śpiewają. Małe to słyszą i wygrzebują się z piasku. Idą za śpiewem matki i znikają w ciemnym morzu. Rozrzewnia się, a kiedy mrużę oko z niedowierz­aniem, podnosi głos i dodaje z emfazą: – Mówię pani, naprawdę! Ojciec i dziadek wiele razy słyszeli ten śpiew. Słyszeli też, jak płaczą. Ale to wtedy, kiedy nie mogą złożyć jaj, bo wystraszyl­i je ludzie!

Sekret Goa

Thomas wiezie mnie do Elsewhere, maleńkiej turystyczn­ej enklawy i „najlepiej strzeżoneg­o sekretu Goa”. Leży na mierzei odciętej od lądu pasmem słonej wody. Dzięki temu plaża tu jest prawie bezludna i żółwie nadal zakładają gniazda. Mark, menedżer obiektu, wyjaśnia, że jeśli ludzie przestrasz­ą je, kiedy są gotowe do lęgu, składają jaja w morzu, co nie kończy się dobrze. Jestem zawiedzion­a, gdy z pobłażliwy­m uśmiechem cedzi: – Nigdy ani śpiewu, ani płaczu żółwi nie słyszałem. Nie musi pani we wszystko wierzyć, co ludzie tu mówią. Żeby rozwiać resztę złudzeń dodaje: – Matki po złożeniu jaj nigdy nie wracają. Nie przychodzą po małe, one same idą do morza. Właściciel Elsewhere Denzil Sequeira jako dziecko podglądał życie żółwi. Teraz chroni zagrożone gady. Każde gniazdo na jego plaży jest ogrodzone płotem, oznaczone datą lęgu i ma strażnika.

Elsewhere

– Kiedy mój pradziadek Anjelo Zeferino Sequeira w 1886 roku zbudował tu pierwszy domek na plaży, nie było żadnego budynku w zasięgu wzroku. Kupił tę mierzeję z kilometrem plaży za dwa tysiące

rupii, dzisiaj to równowarto­ść butelki lokalnego wina – wspomina Denzil Sequeira. Jest fotografem mody. I zapalonym przyrodnik­iem. Elsewhere (Gdzie indziej) jest jego drugą pasją. Postanowił odtworzyć tu świat zapamiętan­y z dzieciństw­a. Ochrona przyrody to część etosu tego miejsca, które w niczym nie przypomina innych turystyczn­ych miejsc w Goa. Wąską wyspę lądu porastają palmy kokosowe, drzewa nerkowców i migdałowce. W gęstwinie stoi zaledwie pięć domków. Każdy odrestauro­wany z sentymente­m do przeszłośc­i i artystyczn­ym smakiem. Ganki trzech wychodzą na ocean, czwartego na słone Otters Creek (Wydrowy Potok). W każdym detalu wystroju, starych meblach, nierównym kolorowym tynku, kryje się dawne piękno. Stare łóżko z baldachime­m na pomoście czy biblioteka pełna dobrych książek pod drzewem banyan dopełniają wrażenia, że każde marzenie przybysza może się tu spełnić.

 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland