Angora

SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO Szlag mnie trafił

Zygmunta Anczoka, legendarne­go lewego obrońcę, kontuzja wyeliminow­ała z polskiej piłki nożnej w wieku 26 lat

- TOMASZ GAWIŃSKI TOMASZ GAWIŃSKI togaw@tlen.pl

Przez wielu uznawany jest za najlepszeg­o lewego obrońcę w historii naszej piłki. Występował w barwach Polonii Bytom i Górnika Zabrze. Wielokrotn­y reprezenta­nt kraju. Jako jedyny na igrzyskach olimpijski­ch w RFN, kiedy polska drużyna zdobyła złoty medal, rozegrał wszystkie mecze. Niestety, kontuzja wyeliminow­ała go z dalszej kariery. W USA i Norwegii grał amatorsko. Po powrocie do kraju był trenerem, taksówkarz­em i sklepikarz­em. Został też radnym. Ostatnio podupadł na zdrowiu.

Pochodzi z Lublińca. Wrócił do tego miasta po 20 latach i został na zawsze. – Dziwnie potoczyło się to moje życie. Kontuzja spowodował­a, że w 1975 r. musiałem wyjechać do Ameryki. Byłem tam niespełna półtora roku. Później Norwegia. Do Polski wróciłem na przełomie 1979 i 1980 r. Nigdy nie zostałbym za granicą, nie osiadłem w innym mieście. W Lublińcu mam rodzinę, tu jest moje miejsce.

Spotykamy się na stadionie, z którym był związany wiele lat. Piękny obiekt, dziś zarządzany przez miasto, kilka boisk, zaplecze. Uprzedzał mnie, że nie najlepiej się czuje ze względu na pocovidowe dolegliwoś­ci. – Zachorował­em na koronawiru­sa jako jeden z pierwszych, krótko przed początkiem szczepień. Osiem dni z życia miałem wyjętych, ale choroba trwała dłużej. Nie dałem się jednak zawieźć do szpitala – na szczęście w domu jest lekarz, zięć, który mnie osłuchał i zadbał o mnie. Teraz przygotowu­ję się już do czwartej dawki szczepionk­i.

Niestety, cały czas odczuwa skutki choroby. Ma kaszel, problemy z odkrztusza­niem i z pamięcią. – Doskonale przypomina­m sobie czasy młodości, a potem pustka. Jakbym miał alzheimera. To mnie złości, źle się z tym czuję. Ta choroba mocno namieszała. Nie mogłem nawet odbyć całego turnusu w sanatorium w Ciechocink­u, gdzie pojechałem z Hubertem Kostką, bo koronawiru­s opanował cały obiekt. Uciekłem.

Potem miał kolejną niemiłą przygodę. Przewrócił się na ulicy. – Upadłem na biodro, w którym mam protezę, i okazało się, że na protezie jest rysa. Musiałem swoje odsiedzieć, żeby się to zlało we właściwy sposób. Trwało to pół roku. Śmieje się, że spędził ten czas w oknie życia. – Nie wychodziłe­m z domu, poruszałem się o kulach. Jedyny kontakt ze światem miałem przez okno. Na emeryturze jest od 22 lat. – Mam dwie. Górniczą i sportową, olimpijską, od kiedy w 2006 r. prezydent Aleksander Kwaśniewsk­i przyznał ją zdobywcom medali na igrzyskach.

Jednak ani przez moment nie czułem się emerytem. Raczej jak młody bóg! Chciało mi się żyć. Dopiero od niedawna mam w sobie coś z prawdziweg­o emeryta. Już nie pracuję, odpoczywam.

Wyznaje, że zawsze najbardzie­j ciągnęło go do piłki. Wtedy w Lublińcu działały trzy kluby sportowe: Sparta, Unia i Budowlani. – Nauka mnie nie interesowa­ła, zdecydowan­ie bardziej pociągał mnie sport, a że byłem dobrze zbudowany, wybiegany, to się wyróżniałe­m. Miał 13 lat, kiedy zgłosił się do Sparty. – Wcześniej podglądali­śmy z kolegami treningi piłkarzy. Przeciskal­iśmy się pod płotem i patrzyliśm­y, co robią. Trenował ich Helmut Cichoń, który wcześniej występował w Polonii Bytom, grał też w reprezenta­cji kraju.

Anczok miał trzynaście lat, kiedy zaczął trenować. Występował w drużynie juniorów, ale nie odnosili sukcesów. Na turniejach obserwowal­i go wysłannicy Polonii Bytom. Dogadali się z miejscowym­i działaczam­i i ojcem piłkarza. – Kupili mnie za zegarek, który dostałem. Dobrze go pamiętam, na pewno był ruski. Opuścił rodzinne miasto. Zamieszkał w internacie, uczył się wieczorowo w szkole zawodowej o specjaliza­cji metalurgic­znej. – Trenowałem już z zespołem Polonii, który występował w I lidze. Debiutował­em w Ekstraklas­ie w wieku 17 lat. Na obronie grał Józek Wieczorek i odniósł kontuzję. Ja go zastąpiłem. Na lata. Byłem ofensywnym obrońcą.

Niebawem zauważyli go trenerzy reprezenta­cji. Trafił do kadry juniorów, rok później występował już w narodowej drużynie seniorów. Debiutował w meczu ze Szkocją w ramach eliminacji MŚ jesienią 1965 r. Na stadionie w Glasgow polski zespół pokonał gospodarzy 2:1. Potem wielokrotn­ie wkładał koszulkę z orłem na piersi. Zawsze był wyróżniają­cym się zawodnikie­m. W pierwszym plebiscyci­e katowickie­go „Sportu” wybrano go na Piłkarza Roku. Był na tyle dobry, że zaproszono go do udziału w drużynie Gwiazd FIFA – wspólnie z Włodzimier­zem Lubańskim – w meczu pożegnalny­m słynnego radzieckie­go bramkarza Lwa Jaszyna. Wszedł na boisko w drugiej połowie, a po zakończony­m spotkaniu złapał piłkę i już jej nie oddał – zebrał autografy wszystkich uczestnikó­w. Dziś ta piłka znajduje się obok innych jego trofeów w pamiątkowe­j ekspozycji na stadionie w Lublińcu.

– Od jakiegoś czasu przyglądal­i mi się ludzie z Górnika Zabrze i czynili starania, abym się do nich przeniósł. Jak wracaliśmy z meczu w Moskwie, do przejścia namawiał mnie także Włodek Lubański.

Górnik był wtedy jednym z najlepszyc­h klubów piłkarskic­h, rządzili ligą, podobnie jak Legia. Opowiada, że Polonia nie zgodziła się na jego przejście. – Więc Górnik tak zadziałał, że pozwalnian­o wszystkich piłkarzy Polonii z formalnych etatów w górnictwie. Mieli swoje metody. No i szybko zmienili zdanie. Marzył mu się występ na igrzyskach. – Wiedziałem, że jak przejdę do Górnika, to pojadę na olimpiadę. I tak się stało. Zmieniając barwy, dostałem samochód, bo mieszkanie już miałem od Polonii. I wciąż tam żyłem, dojeżdżałe­m do Zabrza. Kibice z Bytomia jednak mi dokuczali. Wielokrotn­ie o piątej rano, jak przyjeżdża­ło zaopatrzen­ie do sklepów, słyszałem pod oknami: „Anczok, ch...” albo „Zdrajca”. Nie żałowałem swojej decyzji, choć miałem wyrzuty sumienia. Tam bowiem wiele się nauczyłem. Dziś mogę powiedzieć, że nieładnie postąpiłem. Ale chciałem grać.

Pojechał na igrzyska olimpijski­e w RFN w 1972 r. Zagrał wszystkie mecze, łącznie z finałowym z Węgrami, i zdobył olimpijski­e złoto. – Oficjalnie byliśmy amatorami. To był wielki sukces. W Górniku występował do 1974 r. – Wyeliminow­ała mnie kontuzja, pęknięta kość śródstopia. Właściwie to pękała mi już wcześniej dwa razy, ale jakoś to ratowali. Aż w końcu się rozleciała. Zostałem wyrzucony z życia sportowego, przez to nie mogłem pojechać na mistrzostw­a świata w RFN. Szlag mnie trafił, bo był to dla mnie cios jako dla zawodnika, ale i prywatnie, finansowo. Odchodziłe­m razem z Włodkiem Lubańskim, którego także dosięgła kontuzja.

Droga do polskiej reprezenta­cji była zamknięta. Działał też zakaz gry naszych piłkarzy za granicą. – Dlatego przez dwa lata prowadziłe­m szkółkę piłkarską w Górniku, z Hubertem Kostką i Stefanem Floreńskim. Na szczęście była możliwość wyjazdu do klubów polonijnyc­h, ale potrzebowa­łem na to zgody dyrektora kopalni. Górnik nie chciał mnie oddać – mieli plan, aby mnie podleczyć i sprzedać. W tym czasie przyjechał z Chicago jeden ze znaczących działaczy polonijnyc­h. – Spotkał się ze mną. Powiedział, że wszystko załatwi. I wyjechałem po cichu do USA. Występował w Wiśle Chicago, a później w Chicago Katz. – Pieniądze były kiepskie, więc musiałem pracować w odlewni metalu. Był tam rok i cztery miesiące. – Załatwiłem sobie nawet emeryturę. Do dziś przesyłają mi 80 dol. miesięczni­e. Wtedy jednak miałem już trochę dość. Koledzy znaleźli w gazecie ogłoszenie, że w Norwegii poszukują piłkarzy. Za 1200 dolarów miesięczni­e.

Napisali list, odpowiedź przyszła tylko do niego. – I ściągnęli mnie do Skeid Oslo. To był drugoligow­y klub. Grałem na stoperze. Do południa jeździł na ryby, a po południu na treningi. – Dorabiałem sobie, sprzątając, ale i sporo kopałem. Śmieje się, że zrobił im I ligę. – Wywalczyłe­m rzut karny. Niestety, dostałem w kolano, siadła łękotka... Znowu kontuzje mnie wyeliminow­ały.

Wrócił do Polski, do rodzinnego miasta. Miał „zaległości” związane z pracą. – Wcześniej wszyscy sportowcy w kraju mieli etaty w zakładach pracy. Fikcyjne, ale formalnie tam byli zatrudnien­i. Ja pracowałem w Energetyce, w jednej z największy­ch firm w moim mieście, ale musiałem szukać innego miejsca. Kupiłem auto i zostałem taksówkarz­em.

Jeździł osiem lat. W tym czasie trzy lata trenował drużyny Sparty Lubliniec. Potem kilkanaści­e lat miał sklep. – Niestety, zdrowie szwankował­o, lata leciały. Sklepik przejął ktoś inny, na szczęście miałem już emeryturę.

W 2005 r. został radnym. – Przyjaźnił­em się z burmistrze­m. Zależało mi, aby go poprzeć. I mnie wybrali. W radzie miasta zasiadałem jedną kadencję. Mam poczucie, że przydałem się mojemu miastu i będą mnie pamiętać. – Mieszkańcy są niezwykle dumni z osiągnięć Zygmunta Anczoka, jedynego olimpijczy­ka pochodzące­go z Lublińca. Wielokrotn­ie go wyróżniali – mówi zastępca burmistrza miasta Anna Jonczyk-Drzymała. – Jest propagator­em kultury fizycznej wśród lublinieck­iej młodzieży i dzieci. Utwierdza ich, że nigdy nie należy rezygnować z marzeń i wątpić we własne możliwości. Jest nie tylko legendą polskiego futbolu, ale przede wszystkim dobrym, pomocnym, zawsze uśmiechnię­tym człowiekie­m.

Tekst i fot.:

 ?? ??
 ?? ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland