SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO Szlag mnie trafił
Zygmunta Anczoka, legendarnego lewego obrońcę, kontuzja wyeliminowała z polskiej piłki nożnej w wieku 26 lat
Przez wielu uznawany jest za najlepszego lewego obrońcę w historii naszej piłki. Występował w barwach Polonii Bytom i Górnika Zabrze. Wielokrotny reprezentant kraju. Jako jedyny na igrzyskach olimpijskich w RFN, kiedy polska drużyna zdobyła złoty medal, rozegrał wszystkie mecze. Niestety, kontuzja wyeliminowała go z dalszej kariery. W USA i Norwegii grał amatorsko. Po powrocie do kraju był trenerem, taksówkarzem i sklepikarzem. Został też radnym. Ostatnio podupadł na zdrowiu.
Pochodzi z Lublińca. Wrócił do tego miasta po 20 latach i został na zawsze. – Dziwnie potoczyło się to moje życie. Kontuzja spowodowała, że w 1975 r. musiałem wyjechać do Ameryki. Byłem tam niespełna półtora roku. Później Norwegia. Do Polski wróciłem na przełomie 1979 i 1980 r. Nigdy nie zostałbym za granicą, nie osiadłem w innym mieście. W Lublińcu mam rodzinę, tu jest moje miejsce.
Spotykamy się na stadionie, z którym był związany wiele lat. Piękny obiekt, dziś zarządzany przez miasto, kilka boisk, zaplecze. Uprzedzał mnie, że nie najlepiej się czuje ze względu na pocovidowe dolegliwości. – Zachorowałem na koronawirusa jako jeden z pierwszych, krótko przed początkiem szczepień. Osiem dni z życia miałem wyjętych, ale choroba trwała dłużej. Nie dałem się jednak zawieźć do szpitala – na szczęście w domu jest lekarz, zięć, który mnie osłuchał i zadbał o mnie. Teraz przygotowuję się już do czwartej dawki szczepionki.
Niestety, cały czas odczuwa skutki choroby. Ma kaszel, problemy z odkrztuszaniem i z pamięcią. – Doskonale przypominam sobie czasy młodości, a potem pustka. Jakbym miał alzheimera. To mnie złości, źle się z tym czuję. Ta choroba mocno namieszała. Nie mogłem nawet odbyć całego turnusu w sanatorium w Ciechocinku, gdzie pojechałem z Hubertem Kostką, bo koronawirus opanował cały obiekt. Uciekłem.
Potem miał kolejną niemiłą przygodę. Przewrócił się na ulicy. – Upadłem na biodro, w którym mam protezę, i okazało się, że na protezie jest rysa. Musiałem swoje odsiedzieć, żeby się to zlało we właściwy sposób. Trwało to pół roku. Śmieje się, że spędził ten czas w oknie życia. – Nie wychodziłem z domu, poruszałem się o kulach. Jedyny kontakt ze światem miałem przez okno. Na emeryturze jest od 22 lat. – Mam dwie. Górniczą i sportową, olimpijską, od kiedy w 2006 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski przyznał ją zdobywcom medali na igrzyskach.
Jednak ani przez moment nie czułem się emerytem. Raczej jak młody bóg! Chciało mi się żyć. Dopiero od niedawna mam w sobie coś z prawdziwego emeryta. Już nie pracuję, odpoczywam.
Wyznaje, że zawsze najbardziej ciągnęło go do piłki. Wtedy w Lublińcu działały trzy kluby sportowe: Sparta, Unia i Budowlani. – Nauka mnie nie interesowała, zdecydowanie bardziej pociągał mnie sport, a że byłem dobrze zbudowany, wybiegany, to się wyróżniałem. Miał 13 lat, kiedy zgłosił się do Sparty. – Wcześniej podglądaliśmy z kolegami treningi piłkarzy. Przeciskaliśmy się pod płotem i patrzyliśmy, co robią. Trenował ich Helmut Cichoń, który wcześniej występował w Polonii Bytom, grał też w reprezentacji kraju.
Anczok miał trzynaście lat, kiedy zaczął trenować. Występował w drużynie juniorów, ale nie odnosili sukcesów. Na turniejach obserwowali go wysłannicy Polonii Bytom. Dogadali się z miejscowymi działaczami i ojcem piłkarza. – Kupili mnie za zegarek, który dostałem. Dobrze go pamiętam, na pewno był ruski. Opuścił rodzinne miasto. Zamieszkał w internacie, uczył się wieczorowo w szkole zawodowej o specjalizacji metalurgicznej. – Trenowałem już z zespołem Polonii, który występował w I lidze. Debiutowałem w Ekstraklasie w wieku 17 lat. Na obronie grał Józek Wieczorek i odniósł kontuzję. Ja go zastąpiłem. Na lata. Byłem ofensywnym obrońcą.
Niebawem zauważyli go trenerzy reprezentacji. Trafił do kadry juniorów, rok później występował już w narodowej drużynie seniorów. Debiutował w meczu ze Szkocją w ramach eliminacji MŚ jesienią 1965 r. Na stadionie w Glasgow polski zespół pokonał gospodarzy 2:1. Potem wielokrotnie wkładał koszulkę z orłem na piersi. Zawsze był wyróżniającym się zawodnikiem. W pierwszym plebiscycie katowickiego „Sportu” wybrano go na Piłkarza Roku. Był na tyle dobry, że zaproszono go do udziału w drużynie Gwiazd FIFA – wspólnie z Włodzimierzem Lubańskim – w meczu pożegnalnym słynnego radzieckiego bramkarza Lwa Jaszyna. Wszedł na boisko w drugiej połowie, a po zakończonym spotkaniu złapał piłkę i już jej nie oddał – zebrał autografy wszystkich uczestników. Dziś ta piłka znajduje się obok innych jego trofeów w pamiątkowej ekspozycji na stadionie w Lublińcu.
– Od jakiegoś czasu przyglądali mi się ludzie z Górnika Zabrze i czynili starania, abym się do nich przeniósł. Jak wracaliśmy z meczu w Moskwie, do przejścia namawiał mnie także Włodek Lubański.
Górnik był wtedy jednym z najlepszych klubów piłkarskich, rządzili ligą, podobnie jak Legia. Opowiada, że Polonia nie zgodziła się na jego przejście. – Więc Górnik tak zadziałał, że pozwalniano wszystkich piłkarzy Polonii z formalnych etatów w górnictwie. Mieli swoje metody. No i szybko zmienili zdanie. Marzył mu się występ na igrzyskach. – Wiedziałem, że jak przejdę do Górnika, to pojadę na olimpiadę. I tak się stało. Zmieniając barwy, dostałem samochód, bo mieszkanie już miałem od Polonii. I wciąż tam żyłem, dojeżdżałem do Zabrza. Kibice z Bytomia jednak mi dokuczali. Wielokrotnie o piątej rano, jak przyjeżdżało zaopatrzenie do sklepów, słyszałem pod oknami: „Anczok, ch...” albo „Zdrajca”. Nie żałowałem swojej decyzji, choć miałem wyrzuty sumienia. Tam bowiem wiele się nauczyłem. Dziś mogę powiedzieć, że nieładnie postąpiłem. Ale chciałem grać.
Pojechał na igrzyska olimpijskie w RFN w 1972 r. Zagrał wszystkie mecze, łącznie z finałowym z Węgrami, i zdobył olimpijskie złoto. – Oficjalnie byliśmy amatorami. To był wielki sukces. W Górniku występował do 1974 r. – Wyeliminowała mnie kontuzja, pęknięta kość śródstopia. Właściwie to pękała mi już wcześniej dwa razy, ale jakoś to ratowali. Aż w końcu się rozleciała. Zostałem wyrzucony z życia sportowego, przez to nie mogłem pojechać na mistrzostwa świata w RFN. Szlag mnie trafił, bo był to dla mnie cios jako dla zawodnika, ale i prywatnie, finansowo. Odchodziłem razem z Włodkiem Lubańskim, którego także dosięgła kontuzja.
Droga do polskiej reprezentacji była zamknięta. Działał też zakaz gry naszych piłkarzy za granicą. – Dlatego przez dwa lata prowadziłem szkółkę piłkarską w Górniku, z Hubertem Kostką i Stefanem Floreńskim. Na szczęście była możliwość wyjazdu do klubów polonijnych, ale potrzebowałem na to zgody dyrektora kopalni. Górnik nie chciał mnie oddać – mieli plan, aby mnie podleczyć i sprzedać. W tym czasie przyjechał z Chicago jeden ze znaczących działaczy polonijnych. – Spotkał się ze mną. Powiedział, że wszystko załatwi. I wyjechałem po cichu do USA. Występował w Wiśle Chicago, a później w Chicago Katz. – Pieniądze były kiepskie, więc musiałem pracować w odlewni metalu. Był tam rok i cztery miesiące. – Załatwiłem sobie nawet emeryturę. Do dziś przesyłają mi 80 dol. miesięcznie. Wtedy jednak miałem już trochę dość. Koledzy znaleźli w gazecie ogłoszenie, że w Norwegii poszukują piłkarzy. Za 1200 dolarów miesięcznie.
Napisali list, odpowiedź przyszła tylko do niego. – I ściągnęli mnie do Skeid Oslo. To był drugoligowy klub. Grałem na stoperze. Do południa jeździł na ryby, a po południu na treningi. – Dorabiałem sobie, sprzątając, ale i sporo kopałem. Śmieje się, że zrobił im I ligę. – Wywalczyłem rzut karny. Niestety, dostałem w kolano, siadła łękotka... Znowu kontuzje mnie wyeliminowały.
Wrócił do Polski, do rodzinnego miasta. Miał „zaległości” związane z pracą. – Wcześniej wszyscy sportowcy w kraju mieli etaty w zakładach pracy. Fikcyjne, ale formalnie tam byli zatrudnieni. Ja pracowałem w Energetyce, w jednej z największych firm w moim mieście, ale musiałem szukać innego miejsca. Kupiłem auto i zostałem taksówkarzem.
Jeździł osiem lat. W tym czasie trzy lata trenował drużyny Sparty Lubliniec. Potem kilkanaście lat miał sklep. – Niestety, zdrowie szwankowało, lata leciały. Sklepik przejął ktoś inny, na szczęście miałem już emeryturę.
W 2005 r. został radnym. – Przyjaźniłem się z burmistrzem. Zależało mi, aby go poprzeć. I mnie wybrali. W radzie miasta zasiadałem jedną kadencję. Mam poczucie, że przydałem się mojemu miastu i będą mnie pamiętać. – Mieszkańcy są niezwykle dumni z osiągnięć Zygmunta Anczoka, jedynego olimpijczyka pochodzącego z Lublińca. Wielokrotnie go wyróżniali – mówi zastępca burmistrza miasta Anna Jonczyk-Drzymała. – Jest propagatorem kultury fizycznej wśród lublinieckiej młodzieży i dzieci. Utwierdza ich, że nigdy nie należy rezygnować z marzeń i wątpić we własne możliwości. Jest nie tylko legendą polskiego futbolu, ale przede wszystkim dobrym, pomocnym, zawsze uśmiechniętym człowiekiem.
Tekst i fot.: