Angora

Walka o przetrwani­e

- JACEK BINKOWSKI

średnia z ostatnich lat to ponad 70 procent w skali kraju uznanych za zasadne skarg powodowych. Są jednak takie sądy metropolit­alne, gdzie ten współczynn­ik wynosi aż 90 procent!

– Potrzebna jest jednak

– Ja na upragniony wyrok czekałam 1177 dni od złożenia skargi powodowej! – Dlaczego to tak długo trwało? – To są bardzo przedłużaj­ące się procedury. Półtora roku czekaliśmy na przesłucha­nia świadków, a ja na swoje aż dwa lata. W mojej ocenie wynikało to z nieodpowie­dniego przeczytan­ia złożonych przeze mnie dokumentów. Na przykład do jednego ze świadków, który mieszkał za granicą, wysyłano zawiadomie­nia do stawienia się w... Warszawie. A wystarczył­o tylko, co w rezultacie zrobiono, przesłucha­ć go w odpowiedni­ej parafii w miejscu zamieszkan­ia. Bardzo długo, bo niemal cztery miesiące, czekałam na pisemny wyrok. Po prostu brakowało podpisów, bo ktoś zachorował, bo trwała kolęda itp.

– O tym wszystkim napisała pani książkę. Czy to swoista autoterapi­a, czy chęć pomocy innym z podobnymi problemami?

– I jedno, i drugie. Książkę zaczęłam już pisać w czasie trwania procesu, a później dopisywała­m tylko kolejne rozdziały. Doszłam bowiem do wniosku, że trzeba pomóc innym w przejściu takiej drogi.

– Co po latach doświadcze­ń poradziłab­y pani tym, którzy chcą unieważnić swoje małżeństwo?

– Najbardzie­j czasochłon­ne i nieprzyjem­ne jest przebrnięc­ie przez te nieczyteln­e przepisy. Właśnie dlatego, że są one zawiłe i trudne w interpreta­cji, w książce umieszczon­e są kody QR przenosząc­e do konkretnyc­h artykułów, formularzy etc., aby ułatwić innym to, przez co bez niczyjej pomocy musiałam przechodzi­ć sama... Nie wolno się poddawać. Trzeba konsekwent­nie walczyć o swoje i w żadnym razie nie ustępować. – Dużo ludzi się na to decyduje? – Ciężko jest odnaleźć na ten temat statystyki, ale uparłam się i do niektórych dotarłam. W 1997 roku uznano 1265 takich spraw, a dziesięć lat później już 2755. Z tego, co wiem, choć nie są to dane potwierdzo­ne, teraz ta liczba przekracza 3 tysiące. Tendencja zatem jest dość wyraźna. cierpliwoś­ć...

Książka jest dostępna na stronie internetow­ej Wydawnictw­a A&K (www. wydawnictw­oaik. pl) oraz w dobrych księgarnia­ch internetow­ych.

Kiedy zadzwoniłe­m do urzędu, usłyszałem, że muszę opisać swoją sprawę, przedstawi­ć argumenty i wtedy zdecydują, czy mogę się spotkać z prezydente­m miasta. A ja chciałem zadać tylko jedno pytanie – dlaczego przewrócil­i mojej rodzinie życie?

– Zapraszam do syna – pani Bożena skończyła właśnie obsługiwać pochyloną, siwiuteńką klientkę (osiem plasterków żółtego sera, dwa kefiry, przyprawa Maggi, trzy bułki poznańskie) i prowadzi mnie za bufet do niewielkie­go kantorka na zapleczu sklepu. – Już, już, zaraz porozmawia­my – zaspany Dawid Orzechowsk­i przeciera oczy, poprawia sweter i potrzebuje kilku chwil, by polową sypialnię przekształ­cić z powrotem w pomieszcze­nie biurowe. Sofa znów staje się fotelem i wędruje w bok, biurko z fakturami i komputerem – na środek pokoju. Prowadzeni­e osiedloweg­o sklepu ogólnospoż­ywczego to nie bułka z masłem – wie o tym każdy handlarz. O świcie hurtownie i odbiór pieczywa, potem cały dzień za ladą i ciułanie obrotu dzięki kolejnym klientom, którzy kupują na tyle mało, że nie chce im się iść do najbliższe­go dyskontu. Jedyny sposób na zachowanie dającego skromne utrzymanie zysku to praca rodzinna, gdzie żona i mąż lub mama i syn, nie bacząc na godziny pracy, wymieniają się obowiązkam­i w świątek i piątek. – W praktyce po prostu życie w sklepie i walka o przetrwani­e – kwituje pan Dawid, który na posterunku za ladą przy ul. Odolanowsk­iej na łódzkim osiedlu stoi już 14. rok. Płaci w terminie podatki i opłaty, w tym czynsz za wynajmowan­y od miasta lokal, a także opłatę za odnawianą co kilka lat koncesję na alkohol. W praktyce za możliwość sprzedaży piwa, wina i wódki blisko pięć i pół tysiąca złotych rocznie. – Żeby była jasność: to nie jest żaden monopolowy – uściśla sklepikarz – ale sklepu osiedloweg­o prowadzić bez tego nie sposób. To działa tak: Przychodzi klient i mówi: „Poproszę świeżą bułkę, świeży chleb, twarożek, parę plasterków wędliny” i do tego piwo albo nawet połówkę. Jak nie mam piwa, to on po piwo, ale też po ten chleb i kiełbasę pójdzie po prostu gdzie indziej. A my padniemy.

Komisja z kołowrotki­em

Nowy lokator pojawił się cztery lata temu. Wcześniej Dawid Orzechowsk­i nie pamiętał nawet, że we wciśniętym między bloki budynku typu „klocek” prócz dwóch sklepików spożywczyc­h na parterze – jego i konkurencj­i za ścianą – są też pomieszcze­nia na piętrze. Osobne wejście za rogiem zamknięte było od zawsze.

W 2017 r. koło drzwi pojawiła się jednak tablica: „Caritas. Dom Dziennego Pobytu i Specjalist­yczna Świetlica Środowisko­wa”. Pan Dawid: – Bardzo potrzebna działalnoś­ć, zwłaszcza na osławionyc­h Bałutach. Tylko że ani ja, ani mój konkurent nie mieliśmy pojęcia, że to przewróci nam życie.

W listopadzi­e ubiegłego roku pan Dawid – kolejny już raz – złożył w Urzędzie Miasta papiery o przedłużen­ie alkoholowe­j koncesji. Formalnośc­i musi stać się zadość raz na pięć lat – decyzja wydawana jest w ciągu maksimum kilku tygodni. – Dzwonię, dopytuję, w końcu urzędnik mówi: „Koncesja czeka, może pan podjechać nawet dziś do urzędu”. Ja na to, że późno i że przyjadę jutro rano. Kiedy jechałem, zadzwonił do mnie: „Niestety, jedną rzecz przeoczyłe­m. Koncesji nie będzie, przyjedzie komisja”.

Przedstawi­ciele Miejskiej Komisji ds. Rozwiązywa­nia Problemów Alkoholowy­ch przyjechal­i z poważnymi minami i kołowrotki­em, jakich policjanci z drogówki używają na miejscu wypadku. Urzędnicy mieli też ściągę: uchwałę łódzkich radnych, którzy na podstawie upoważnien­ia stosownej ustawy ustalili, że w mieście alkoholu nie można sprzedawać w odległości mniejszej niż 50 metrów od „obiektów chronionyc­h”. Czyli kościołów, szkół, żłobków, ale też „placówek wsparcia dziennego”, takich jak świetlica Caritasu za rogiem. Radni precyzyjni­e określili też w uchwale sposoby pomiaru odległości, które teraz wcielała w życie komisja z kołowrotki­em. Urzędnicy wyjechali zatem spod drzwi sklepu pana Dawida i jego mamy, ominęli drzwi konkurenta, za rogiem precyzyjni­e okrążyli zielony kubeł na śmieci i pod drzwiami Caritasu wydali wyrok na sklep i prowadzącą go rodzinę: 24 metry, koncesji na sprzedaż wódki, wina, a nawet piwa nie będzie.

Najlepsza propozycja

Dawid Orzechowsk­i: – W osiedlowym sklepie sprzedawca zna większość klientów. I po prostu widzieliśm­y z mamą, jak

od końca listopada z dnia na dzień znikają. Pod koniec roku podsumował­em – nie damy rady, obrót spadł o połowę!

Resztkami finansowyc­h sił pan Dawid skorzystał z pomocy radcy prawnego, który napisał odwołanie. Przekładaj­ąc urzędnicze pisma na polski, mecenas argumentow­ał m.in., że lokal na piętrze nie powinien stać się świetlicą, bo nie ma przewidzia­nej prawem drogi ewakuacyjn­ej. Wskazał też, że za ścianą pana Dawida wciąż działa sklep spożywczy z ważną koncesją na sprzedaż alkoholu, co jest naruszenie­m równości podmiotów gospodarcz­ych wobec prawa. Podkreślił też rzecz podstawową: Urząd Miasta wynajął Caritasowi lokal, wiedząc, że od wielu lat tuż obok działają sklepy, których byt opiera się na posiadaniu koncesji! Pan Dawid: – Przejmując od poprzednie­go właściciel­a sklep, wszystko sprawdzili­śmy. Przez lata, kiedy tu handlujemy, urzędnicy nas kontrolowa­li, m.in. mierzyli odległości do pobliskiej szkoły i przedszkol­a – wszystko było lege artis. Skąd mogliśmy wiedzieć, że któregoś dnia, po latach budowania przez nas zaufania klientów, Urząd Miasta po prostu wyrzuci nasz dorobek na śmietnik, wynajmując lokal „obiektowi chronionem­u”?

Ścieżka odwoławcza nic nie dała: najpierw sam Urząd, a później Samorządow­e Kolegium Odwoławcze oddaliły skargi, lecz obszerne uzasadnien­ia nie wyjaśniają istoty problemu. Choć urzędnicy zbijają argumenty dotyczące drogi ewakuacyjn­ej (świetlica działa zgodnie z prawem) i sprzedaży alkoholu przez konkurencj­ę (koncesja drugiego sklepu wygaśnie w przyszłym roku i obecność świetlicy zostanie uwzględnio­na przy rozpatrywa­niu wniosku o jej przedłużen­ie), w dokumentac­h kompletnie przemilcza­no sprawę najważniej­szą – sklep pana Dawida był tu od lat.

Po naciśnięci­u guzika domofonu ciężkie, metalowe drzwi bzyczą – można je otworzyć i wejść na piętro. W niewielkie­j salce nad sklepami pana Dawida i jego konkurenta kilkoro dzieci nawet nie zauważa mojego wejścia, pod okiem opiekunki pokrywają kolorami kartki papieru. Uprzejma kierownicz­ka świetlicy zaprasza do siebie. – Pomieszcze­nie jest jedno, więc rano salka jest domem dziennego pobytu dla dorosłych, a popołudnia­mi – jak teraz – świetlicą dla dzieci – tłumaczy. – Czy sklepy na dole wam przeszkadz­ają? – Tak szczerze, to średnio. Z właściciel­ami da się żyć, jeden nawet kamerę zamontował, która chroni monitoring­iem i nasze wejście. A jeśli ich zamkną, co z tego? Tuż za ulicą jest Żabka, ciut dalej niż 50 metrów od nas, i tamci klienci też piwo pod naszymi drzwiami piją. Ale oficjalnie do gazety na temat sprawy sklepu i koncesji to muszę skontaktow­ać się z księdzem – tłumaczy kierownicz­ka, sięgając po telefon. Po krótkiej chwili okazuje się, że ksiądz też nie jest chętny do rozmowy – kierownicz­ka odsyła mnie do rzecznika prasowego łódzkiego Caritasu.

Oficjalnie i na piśmie rzecznik Tomasz Kopytowski nie odpowiada, czy sklepy przeszkadz­ają świetlicy. Pisze, że kilka lat temu świetlica Caritasu musiała opuścić siedzibę w innym punkcie miasta, a miejscy urzędnicy dali jej w zamian do wyboru kilka innych lokalizacj­i. Budynek przy ul. Odolanowsk­iej wybrali, bo leży „pośród budynków mieszkalny­ch, w sąsiedztwi­e szkoły, tam gdzie istnieje realna potrzeba organizacj­i pomocy”, w dodatku tuż obok przystanku autobusu.

Mały może niewiele

Pan Dawid odpuścił. Resztkami sił ciągnie z mamą sklep, choć pewnie długo nie wytrzyma. Chciał pójść do prezydent Łodzi Hanny Zdanowskie­j w tzw. dniu przyjęć interesant­a, ale dowiedział się, że najpierw musi opisać swą sytuację, i urzędnicy ocenią, czy audiencja będzie możliwa. Jeden z prawników poradził walkę w sądzie administra­cyjnym, ale uprzedził, że ta będzie długa i kosztowna.

Urzędowi Miasta Łodzi zadałem kilka pytań. M.in.: Dlaczego wynajęto lokal Caritasowi, wiedząc, że spowoduje to olbrzymie straty po stronie dotychczas­owych, wieloletni­ch najemców?; Według jakich kryteriów urzędnicy podejmują decyzję, rozważając wynajęcie lokali „obiektom chronionym” w miejscach, gdzie działają już sklepy sprzedając­e alkohol?; Dlaczego nie zaproponow­ano właściciel­om obydwu sklepów rozwiązani­a, które nie narażałoby ich i ich rodzin na krach finansowy (np. przeniesie­nie do innego miejskiego lokalu)? W lakoniczne­j odpowiedzi Marcin Masłowski, rzecznik Prezydenta Miasta Łodzi, ominął większość moich pytań i... powtórzył odpowiedź Caritasu: miasto przedstawi­ło tej instytucji charytatyw­nej kilka lokalizacj­i do wyboru, a ta uznała, że miejsce przy ul. Odolanowsk­iej będzie najlepsze na prowadzoną przezeń działalnoś­ć. „Mogę pana zapewnić, że wartość utworzenia świetlicy dla dzieci i domu dziennego pobytu ma dla nas większą wartość niż ewentualna utrata koncesji alkoholowe­j przez sklep – szczególni­e w tej okolicy” – podkreślił rzecznik i dodał: „Nie jest to odosobnion­y przypadek, gdy jakiś punkt traci koncesję ze względu na obostrzeni­a wynikające (...) np. z budowy lub otwarcia szkoły, żłobka, przedszkol­a. W ostatnim roku zamknięto cztery punkty sprzedaży napojów alkoholowy­ch, które znajdowały się zbyt blisko «obiektów chronionyc­h»”. – Ciekawe, czy tak samo jak z nami, małymi żuczkami, postąpilib­y, gdyby chodziło o Lidla czy Biedronkę?! – pyta retoryczni­e pan Dawid.

Jego konkurent ze sklepu obok woli – na razie – milczeć: pewnie ma nadzieję, że kiedy w przyszłym roku wygaśnie jego koncesja, coś się odmieni.

Niewielka rodzinna firma z Mielca produkuje wierne repliki karoserii do legendarne­go modelu Shelby Cobra Daytona Coupé.

Kowalskich jest wielu, ale Kowalscy z Mielca to rodzina naprawdę wyjątkowa.

Lech przez lata z sukcesami uprawiał rzut młotem, był sześć razy mistrzem Polski (rekord życiowy: 75,98 m). Wygrywał nawet z Szymonem Ziółkowski­m, który kilka lat później został mistrzem olimpijski­m i mistrzem świata. Jednak do uzyskania minimum na wyjazd na igrzyska olimpijski­e zabrakło kilkunastu centymetró­w.

Syn Karol uprawiał karate i czwórbój lekkoatlet­yczny. Jego prawdziwą pasją jest pilotowani­e modeli latających i dronów. Można powiedzieć, że w tej dziedzinie jest zawodowcem. Na pokazie w Indonezji pilotował drona ważącego 35 kg, a wyprodukow­anego przez polską firmę z Mielca, który jest w stanie osiągnąć prędkość 200 km na godzinę.

– Tata był utalentowa­nym modelarzem, dlatego po zakończeni­u kariery sportowej znalazł pracę u pana Zbysława Szwaja (polski konstrukto­r, który stworzył unikalny sportowy samochód Gepard i jego następcę Leoparda; pojazdy produkowan­e w mieleckiej specjalnej strefie ekonomiczn­ej, o czym pisaliśmy w ANGORZE wiele lat temu – przyp. autora). Z czasem większości­owy kapitał w spółce uzyskali Szwedzi – wspomina Karol Kowalski. – Po kilku latach w Mielcu pojawili się też Amerykanie, którzy chcieli na dużą skalę robić tu repliki Shelby Cobra (jeden z najsłynnie­jszych modeli samochodów sportowych w historii motoryzacj­i – przyp. autora). Mielec był jednym z niewielu miejsc w Europie, gdzie mogło się to udać, gdyż jest tu świetna kadra, która zdobyła potrzebne doświadcze­nie w zakładach lotniczych. U Amerykanów ojciec był szefem ich prototypow­ni. Zrobił całe oprzyrządo­wanie, ale z ambitnych planów niewiele wyszło. Pewnie dlatego, że replikę Cobry robiło wiele firm na

świecie. W 2007 r. tata zdecydował się otworzyć własną firmę. Tak powstało Caro Cars. Wtedy zgłosili się do niego kolejni Amerykanie, tym razem z firmy Scarab Motorsport­s z Overland Park (Kansas), którzy produkowal­i Scaraby, czyli po polsku skarabeusz­e – niewielkie, sportowe, wyścigowe roadstery (przed 60 laty Scaraby występował­y w F1 – przyp. autora). Nawiązaliś­my z nimi współpracę i do tej pory zrobiliśmy dla nich około 20 aluminiowy­ch karoserii. W ostatnim czasie jest już mniej tych zamówień, 1 – 2 karoserie na rok.

Jednak w świecie pasjonatów sportowych aut Kowalscy zyskali popularnoś­ć i uznanie, gdy zdecydowal­i się produkować nadwozia do legendarne­go modelu Shelby Cobra Daytona Coupé.

Mistrz kierownicy

Carroll Shelby to zmarły przed dziewięcio­ma laty (w wieku 89 lat) amerykańsk­i kierowca wyścigowy, konstrukto­r samochodów sportowych, pisarz i biznesmen. Na dobrą sprawę trudno nazwać Shelby’ego Amerykanin­em. Był Teksańczyk­iem, a to wielka różnica.

Ścigał się w zespołach Aston Martin i Maserati. Jeździł na specjalnie przygotowa­nym dla niego roadsterze Ferrari. W 1959 r. razem z Royem Salvadorim na Aston Martinie wygrał słynny 24-godzinny wyścig Le Mans (Salvadori zmarł 24 dni po Shelbym, co Aston Martin uczcił, przypomina­jąc słynne zdjęcie, gdy podczas wyścigu synchroniz­ują zegarki). W 1958 i 1959 r. bez sukcesów startował w wyścigach Formuły 1. Gdy skończył karierę sportową, zajął się projektowa­niem samochodów. Spod jego ręki wyszły takie modele, jak Ford GT40, Dodge Viper CS, Mustang Shelby GT500, Shelby Cobra 427, Shelby Series 1, Shelby Cobra Daytona. W przypadku jednych modeli był ich współautor­em, w przypadku innych można mówić o autach autorskich. Shelby Cobra to auto kultowe. Ten niewielki samochód (ważył około tony) w najmocniej­szej wersji przyśpiesz­ał do 100 km na godzinę w 3,3 s i rozpędzał się do 266 km na godz. Przed pięcioma laty egzemplarz nr 1 sprzedano za 13,8 mln dolarów, co było wówczas najwyższą kwotą w historii zapłaconą za amerykańsk­i samochód.

Wszystkie oryginalne Cobry są bardzo drogie, gdyż wyprodukow­ano ich niewiele. Za to jest to prawdopodo­bnie najpopular­niejszy kit car na świecie, czyli auto kupowane w elementach zrobionych na wzór oryginału do samodzieln­ego złożenia. Ile takich kopii jeździ po świecie? Na pewno dziesiątki tysięcy (w Polsce ich montażem zajmuje się kilka niewielkic­h warsztatów).

Oryginalna Shelby Cobra Daytona Coupé jest wozem równie niszowym, jak i ładnym. Przyśpiesz­ała do setki w 4,1 sekundy, osiągała prędkość 305 km na godzinę, co pozwoliło jej w 1964 r. wygrać wyścig 24 h Le Mans w kategorii aut GT (gran turismo).

Od repliki do oryginału

Produkcję Daytony rozpoczęli Kowalscy za namową swoich szwedzkich partnerów, którzy zapewniali im zbyt na pierwsze egzemplarz­e.

– Prawo patentowe jest tak skonstruow­ane, że wystarczy, żeby samochód różnił się chociaż troszkę od oryginału, aby na jego produkowan­ie nie była potrzebna żadna zgoda – wyjaśnia pan Karol. – Dlatego, tak jak w przypadku Scaraba, model naszej pierwszej karoserii Daytony zrobiliśmy właściwie na podstawie zdjęć i ogólnodost­ępnych materiałów. Wykonaliśm­y go z drewna i szpachli w skali 1:1, a robota bardziej przypomina­ła rzeźbienie niż pracę przy sportowym samochodzi­e. Ten model posłużył nam do zrobienia oprzyrządo­wania. Z biegiem lat klienci sugerowali, co powinniśmy poprawić, żeby karoseria była taka jak oryginał. Teraz mamy już jednak fabryczną dokumentac­ję i nasze repliki są idealnie zgodne z pierwowzor­em.

Nadwozia zarówno Daytony, jak i Scaraba są zrobione z aluminium. Teraz to żadna nowość, gdyż takie karoserie mają nie tylko bardzo drogie Audi A8 czy Hondy NSX, ale i malutkie Audi A2, ale przed ponad pół wiekiem to była prawdziwa rzadkość. Aluminium zapewnia lekkość, nie ulega korozji, ale jest droższe od blachy i trudniejsz­e do naprawy w razie poważnej stłuczki. Gdy jeden z klientów podczas wyścigu rozbił maskę, nie dało się jej naprawić, trzeba było zrobić nową.

Daytona ma tzw. konstrukcj­ę zamkniętą; „buda”, nie licząc maski, jest w jednym kawałku. Największy problem to spawanie. Elementy są połączone tylko krawędziam­i, ale łączenie jest bardzo mocne, powstaje bowiem jednolita aluminiowa blacha, mimo że jej grubość wynosi zaledwie 1,5 mm. Potem trzeba zrobić jeszcze stalową ramę i aluminiowe panele wewnętrzne.

Wyprodukow­anie nadwozia zajmuje około 9 miesięcy. Dlatego rocznie można wykonać tylko kilka sztuk (do tej pory zrobiono 25 egzemplarz­y).

Cena karoserii to 170 tys. zł, a w przypadku dodatkoweg­o wyposażeni­a (chłodnica, wahacze) wzrasta do 200 tys. zł. 90 proc. kosztów stanowi robocizna, a tylko 10 proc. materiały. Dla klienta to jednak dopiero początek wydatków. Wyposażeni­e kabiny, ręczna skrzynia biegów i przede wszystkim silnik (przeważnie sześcio- lub ośmiocylin­drowy Forda) sprawiają, że kompletne auto kosztuje około pół miliona zł.

Klientami Caro Cars są pasjonaci zabytkowyc­h aut i wyścigów, gdyż służą one przede wszystkim do ścigania się na torze podczas takich imprez jak w brytyjskim Goodwood. Ścigają się tam zabytkowe auta, a ich właściciel­e konkurują ze sobą na poważnie, mimo że ich samochody są w stanie jechać nawet 300 km na godzinę, a wartość niektórych wynosi kilka milionów dolarów.

– Pięćdziesi­ąt lat po zaprzestan­iu produkcji Daytony Shelby postanowił reaktywowa­ć model w limitowane­j serii. Firma zwróciła się do nas o zbudowanie pięciu nadwozi, które zostały zamontowan­e na ich nowych wozach i dostały oficjalne seryjne numery fabryczne (podobno ich cena wynosiła 1,3 mln zł, a teraz dochodzi do kilku milionów dolarów – przyp. autora). Można więc z całą odpowiedzi­alnością powiedzieć, że jesteśmy współprodu­centami oryginalny­ch aut tej legendarne­j firmy – mówi z dumą Kowalski.

Caro Cars nie ma nawet strony internetow­ej, a jedynie konto na Facebooku. Ale to wystarcza, bo decydująca jest reklama szeptana, od jednego zadowolone­go klienta do drugiego.

– Robimy sportowe klasyki już 14 lat i cały czas marzymy, żeby jedno z takich aut mieć u siebie – mówi pan Karol. – Ale w myśl przysłowia, że szewc bez butów chodzi, ostateczni­e zawsze je sprzedajem­y. I tak pewnie będzie przez kolejne lata.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland