A co tam w sztuce, Monsieur?
Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
No, źle, jak wszędzie, ale, wiadomo, zawsze jest jakieś „ale”, jakieś jutro, jakiś nowy „horyzont zdarzeń”, a raczej wydarzeń, bo przecież nie o czarną dziurę nam chodzi. Więc: będzie dobrze, już jest lepiej.
W Muzeum Oranżerii zapowiedziano „Surrealizm w pełnym słońcu”, czyli konfrontację Magritte’a z Renoirem, a tuż po nich Soutine’a z Kooningiem. W Centrum Pompidou szykuje się rewolucyjny wręcz atak kobiet na abstrakcjonizm, a jednocześnie w Muzeach Picassa i Rodina twórcze zderzenie tych dwóch świętych potworów sztuki. À propos Picassa to w muzeum Fundacji Louisa Vuittona zapowiedziano ekspozycję malarskich ikon, wśród których
Hiszpan będzie brylował obok Cézanne’a, Gauguina, van Gogha, Moneta, Chagalla...
Ale... no właśnie, wracamy do niedocenianego a l e. Na początek do Matisse’a, bo jego retrospektywa ciągle trwa w Centrum Pompidou. Jego optymizm to prezent dla chorego świata, żeby zacytować Aragona. Przez całe życie wyznawał „religię szczęścia” w związkach koloru i formy. Malował postacie, które wpisywał w ciało kobiety, czyniąc z niej jeden z głównych tematów malarskich. Otarłszy się o śmierć – przechodząc operację nowotworu – zanotował: Ocalałem! Jakie to szczęście żyć! Obdarowany dodatkowym życiem, dokładnie 80 lat temu, zaczął w wieku 71 lat malować jeszcze lepiej, co ukazuje ekspozycja „Opowieść o Matissie” (do 22 lutego).
W Musée Orangerie będzie inne antidotum na czas zarazy, ów „Surrealizm w pełnym słońcu”, w którym René Magritte zachwyca się Renoirem. Belgijski mag w latach 40. malował w „stylu słonecznym”. – Jasna strona życia to obszar, który chcę eksplorować – pisał zafascynowany twórczością Francuza, którą postrzegał jako ujmujący uśmiech Arkadii, hymn na cześć radości i pochwały życia. – Tak, to ziemia jest rajem – i naszym, i bogów. Oto, co chcę malować – a to już przesłanie Renoira, który przez całe życie nie namalował obrazu wyrażającego smutek lub przygnębienie. Nawet jak był stary, schorowany, przykuty do inwalidzkiego wózka, nawet wtedy, szczególnie wtedy ścigał w swym malarstwie idylliczne szczęście, które pod koniec życia sprowadzał niemal wyłącznie do motywu kobiecej nagości. Kokietował siebie i innych, że jeśliby Bóg nie stworzył kobiecych piersi i pośladków, to w ogóle nie byłoby sensu malować. Z wizualnej przyjemności zrobił fundamentalną zasadę swej sztuki. Fuzja natury i kobiecego ciała, światła i cienia. Jego obrazy mówią tak słońcu, muzyce, radosnej wrzawie.
Piekło?! Co to jest piekło? Czy nie jest to niebo postrzegane inaczej? Jak w malarstwie Chaïma Soutine’a, którego sztuka przekracza ból, nędzę, cierpienie, jedna z życiem w oczekiwaniu radości. To figura osobliwa, dziwak, outsider, artysta przeklęty, zmagający się z ekscesami paryskiej bohemy. Jego twórczość jest jak on sam: udręczona, niepokojąca, o zdeformowanych kształtach, iskrząca zuchwałym kolorem. Ciała martwych zwierząt – i drzewa, którym nadawał formy antropomorficzne, sylwetki jak płomienie, skręcające się diagonalnie ku niebu. No i zdarzył się cud. Próg jego izby przekroczył amerykański kolekcjoner, doktor Barnes, który od razu zakupił 52 obrazy i głodujący malarz z dnia na dzień zaznał gwałtownego porywu fortuny. Zaczął odnosić spektakularne sukcesy, także w Ameryce, gdzie widziano w nim zapowiedź abstrakcyjnego ekspresjonizmu. – Oszalałem na punkcie Soutine’a – ekscytował się Willem de Kooning, a efekt tego „szaleństwa” zobaczymy tu niedługo. Dialog dwóch światów z pomocą 50 obrazów. Zwłaszcza cykl „Kobiet” to zwrot w twórczości Kooninga pod wpływem Soutine’a. Osobliwy ekspresjonizm łączący figurację z abstrakcją. Dzikie barwy, wyszczerzone zęby, obwisłe piersi, seksualne lęki ewoluujące w bardziej symboliczny aspekt kobiecości: „Kobietę jako pejzaż”, co wtapia się w abstrakcyjne tło; i bardziej liryczny: „Której imię zapisano w wodzie”.
Bez kobiet trudno sobie wyobrazić konfrontację Picassa z Rodinem. Obaj czerpali z bogatych zasobów seksualności. Szukali inspiracji w ciałach kochanek. Zanosi się na erotycznie wysmakowaną rywalizację, ale... wyłącznie w męskim ujęciu. Zupełnie inaczej ma być w Centrum Pompidou, gdzie zapowiadany jest wybuch kobiecej mocy długo tłumionej przez samcze ego.
To ma być ekspozycja przełomowa, oddająca sprawiedliwość kobietom tworzącym sztukę abstrakcyjną (tytuł: Elles font l’abstraction). Sto artystek i ich pół tysiąca dzieł. Często pomijane, marginalizowane, w cieniu swych mężów i innych mężczyzn. Nie wszystkie zyskały takie uznanie jak Sonia Delaunay, rozwijająca własne poszukiwania estetyczne wibrującej „symfonii uwolnionych barw”. Geometryczne kompozycje Sophie Taeuber-Arp, żony Arpa, zapowiadały minimal art i op-art. – Urodziłam się dopiero wtedy, kiedy odkryłam abstrakcję – przyznaje inna geometryczna abstrakcjonistka Geneviève Claisse. O kolejnej, Joan Mitchell, tej nielicznej, która zdobyła uznanie krytyków i publiczności, no i fortunę, bijąc rekordy cen, mawiano, że „podchodziła do sztuki jak do sportu wyczynowego”. Malowała przy rue Frémicourt, niedaleko kortów Rolanda Garrosa. Malowała obrazy, z których „niektóre są jak wspaniałe dziewczyny” – twierdziła. Jak Iga? Jak nasz biały anioł na czerwonej mączce. To dobry omen. Czekamy więc na replay i w tej innej sztuce, w której Polka nie miała tu równych.
Przyszłość? Ona należy do kobiet albo nie będzie jej wcale, żeby strawestować na koniec jednego z francuskich, męskich mądrali, co tak dobrze znał się na doli człowieczej, Monsieur!