Armagedon na Giewoncie
– Myślałem, że nie żyję, stałem po uderzeniu pioruna sparaliżowany i owładnięty panicznym lękiem, słyszałem krzyki i wołanie o pomoc, żeby reanimować dziecko – mówi Damian, jedna ze 156 ofiar tragicznej w skutkach tatrzańskiej burzy.
Nikola z koleżanką zrobiła sobie pamiątkową fotografię pod krzyżem. Zeszła kilka metrów w dół, gdy huknęło. – Gdyby piorun uderzył w Giewont 5 minut wcześniej, to my byśmy zginęły – młoda turystka opuściła już szpital, ale wciąż nie może ochłonąć. W chwili uderzenia pioruna poczuła, jak przepływa przez nią prąd. Nie mogła się ruszyć. – Gdy się ocknęłam, wokół leżały ciała. A z góry leciały kamienie i fragmenty skał – dodaje Nikola. Pamięta mężczyznę z widocznym otwartym złamaniem nogi. Zrozpaczoną kobietę, która wołała, że oślepła. Ofiary były przysypane skalnymi odłamkami. Był też 20-letni chłopak, który uwijał się wśród poszkodowanych. Pomagał wstawać porażonym ludziom. – Wykazał się naprawdę heroizmem, ratował innych. Mówił, że znalazł grosik i że będziemy żyć. Opowiadaliśmy sobie takie małe historyjki, żeby się uspokoić. On asekurował nas przy schodzeniu. Uratował 4 osoby, które były w kiepskim stanie. Potem okazało się, że sam ma poparzoną klatkę piersiową – dodaje Nikola. Damian Sarecki podkreśla, że na szczycie był tłok i ścisk. Taka masa ludzi, że na zejście trzeba było czekać blisko godzinę. – Najgorsze, że wybuchła panika; jak zagrzmiało, ludzie rzucili się do zejścia jeden przez drugiego – wspomina turysta.
Gdy dotarli do łańcuchów zabezpieczających drogę w dół, nastąpiło pierwsze uderzenie.
– Schodziłem z Giewontu, gdy niebo rozbłysło – mówi trzydziestoletni turysta ze Śląska. Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, stał sparaliżowany i oślepiony. Skamieniały. Zanim stracił przytomność, zdążył pomyśleć: Boże, umieram. Sam nie wie, po jakim czasie oprzytomniał. Pierwszy obrazek, który wrył mu się w pamięć, to porozrzucane wokół ciała. Przywalone pokruszonymi skałami, które piorun oderwał od kopuły Giewontu. Łańcuchy i klamry ułatwiające wejście na szczyt i zejście z niego zadziałały jak odgromnik. W jednej chwili prąd poraził każdego, kto trzymał za metalowe ogniwa i podpory.
Cały we krwi
Śmierć na Giewoncie ponieśli 24-letnia kobieta z Dolnośląskiego, 46-letnia mieszkanka Podlasia oraz dwójka małych turystów – 10-letni chłopiec z Małopolski i jego równolatka z Mazowieckiego. Na ratunek czekało ponad 150 rannych turystów w różnym wieku. Z przeróżnymi obrażeniami.
– Gdy wybuchła panika, ludzie się przewracali, bo zaczął lać deszcz, momentalnie zrobiło się bardzo ślisko i niebezpiecznie – dodaje Damian Sarecki. Edward Lewczyk z Wielkopolski szedł na Giewont z siostrzenicą i przyjaciółmi. – Byliśmy już prawie na górze. Pomagałem jakiejś pani. Gdy uderzyły pioruny, nie trzymałem się łańcucha. Był błysk. Upadłem na ziemię i nie mogłem się ruszyć przez 2 – 3 minuty. Podniosłem się. Ludzie krzyczeli, żeby schodzić. Pomagali sobie wzajemnie. Pioruny waliły przez kilka minut jeden po drugim – mówi Lewczyk.
Nawałnica dopadła też piechurów w rejonie Kopy Kondrackiej. Gdy grupa wędrowców dochodziła do Ciemniaka, piorun uderzył w turystę z Portugalii. Łukasz, który szedł za nim, nie odniósł poważniejszych obrażeń. – Rażony piorunem mężczyzna nie wstawał, miał popalone ubranie, uderzył twarzą w skały, był cały we krwi, ale nie stracił przytomności. Łukasz z innymi turystami okryli porażonego folią, czekali na ratowników. Ci sprowadzili go na Ornak. Tam jego stan się pogorszył. Trafił do szpitala w poważnym stanie.
Czwartek 22 sierpnia 2019 roku zapisał nieznaną kartę w historii ratownictwa. – To było jak akcja po potężnym ataku terrorystycznym. Było kilka uderzeń w Giewont, odbieraliśmy meldunki, że ludzie spadli w przepaść – mówi Jan Krzysztof, naczelnik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Czegoś takiego wcześniej, takiej liczby przypadkowych ofiar po jednej nawałnicy, tego do tej pory nie przeżył żaden z ratowników.
– Mieliśmy ludzi porażonych prądem i z poparzeniami, z ciężkimi urazami głowy i klatki piersiowej, z ranami wymagającymi zaopatrzenia chirurgicznego – mówi Małgorzata Czaplińska, wicedyrektor szpitala powiatowego w Zakopanem. Mniej ranni docierali o własnych siłach lub z pomocą TOPR do schroniska na Hali Kondratowej, które na czas akcji zamieniło się w szpital polowy. Tu też pracowali ratownicy medyczni i strażacy. Z masywu Giewontu do szpitala na Kamieńcu zwieziono 156 poszkodowanych. Na nogi postawiono cały szpitalny personel, 90 osób. Śmigłowiec TOPR „Sokół” wykonywał lot za lotem. Zwoził na przyszpitalne lądowisko kolejne ofiary nawałnicy.
Lotnicze Pogotowie Ratunkowe przysłało do Zakopanego 4 maszyny do pomocy w akcji. Pacjentów z ciężkimi urazami transportowano na oddziały neurochirurgii do Krakowa. Część lżej poszkodowanych trafiła do placówek w Nowym Targu, Myślenicach i Suchej Beskidzkiej. W starostwie powiatowym uruchomiono sztab kryzysowy i infolinię dla rodzin poszkodowanych. Do Zakopanego przyjechał wojewoda małopolski Piotr Ćwik, a wieczorem premier Mateusz Morawiecki. Obiecywał pomoc i dalsze wsparcie dla ratowników. Doleciał policyjny śmigłowiec Black Hawk, który został w Zakopanem do końca akcji.
Masowość ofiar
– Najtrudniejsze dla mnie były te obrazy na miejscu – mówi Tomasz Wojciechowski, ratownik TOPR. – Ranni, poparzeni. I to, że przypadki, które w innych sytuacjach uznalibyśmy za pilne, trzeba było zostawić, spieszyć do ludzi, którzy byli w jeszcze gorszym stanie. Wcześniej w Tatrach nie mieliśmy do czynienia z wypadkiem na tak wielką skalę. Stąd porównania skali akcji do działań w obliczu ataku terrorystycznego. Priorytetem dla służb były dwie reanimacje porażonych na Giewoncie. Ratownik i lekarz TOPR Przemysław Guła podkreśla, że TOPR został skonfrontowany z czymś, czego w Polsce nie mieliśmy. – Dostęp do pomocy był ograniczony, a mówimy o 150 ofiarach, które były na miejscu. Do tego doszła sprawność działania. To, co się udało nam i innym służbom włączającym się, to że w jak najkrótszym czasie uratowaliśmy tylu, ilu się dało. W czasie działań było zaangażowanych ok. 80 ratowników. – To, co się stało, jest poza naszymi doświadczeniami. Całe zarządzanie ogromem ludzi było na granicy naszych możliwości. Jestem dumny z kolegów ratowników i dziękuję