Zanim pojawi się ogień
ten człowiek jest po prostu tzw. słupem? – Dokładnie tak.
Zdesperowana właścicielka terenu liczyła na szybkie działanie zaalarmowanych przez nią służb, lecz po kilku tygodniach doszła do wniosku, że musi wziąć sprawy we własne ręce: – Władze Łodzi i zgierskie starostwo, a także Inspekcja Ochrony Środowiska rozkręcały papierkową maszynę, wysyłając kolejne pisma do firmy „S”, ale to nic nie dawało, np. korespondencji nikt nie odbierał, i urzędnicy nie mogli wykonać kolejnego kroku.
Pani Katarzyna dotarła do Aleksandry Walendzik, dawnej dyrektor spółki „S”, która – jak się okazało – rzuciła tę pracę, gdy zrozumiała, jakiego rodzaju działalność firmuje nazwiskiem. – Od niej dowiedziałam się o drugiej lokalizacji i kolejnych setkach ton śmieci pozostawionych w magazynach w Łodzi. Doszłyśmy do wniosku, że musimy działać wspólnie i szybko. Następnym etapem operacji, w której okazałyśmy się trybikami, mógł być ogień.
Szanse bliskie zeru
Ogólnopolska fala pożarów składowisk niechcianych przez właścicieli odpadów, za których odbiór wcześniej przyjęli pieniądze, nie była dziełem przypadku. Choć nigdzie nie udało się wykryć sprawców tajemniczych podpaleń, urzędnicy, zadając sobie pytanie „qui bono?”, nie mieli wątpliwości. Zniknięcie śmieci było po prostu ich właścicielom na rękę. Jak na ironię, do największego pożaru odpadów doszło na terenie dawnych zakładów „Boruta” w Zgierzu, zaledwie kilka kilometrów od gruntu pani Kasi. W maju zeszłego roku spłonęło tu kilkadziesiąt tysięcy ton zwiezionych z całej Europy odpadów, a chmura toksycznych gazów przez kilka tygodni zagrażała zdrowiu i życiu kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców. Olbrzymie pogorzelisko – jego bezpieczne sprzątnięcie może kosztować miasto kilkanaście milionów złotych, a właściciel twierdzi, że... nie ma pieniędzy.
Aby tym razem wyprzedzić spodziewany pożar, Katarzyna Świtacz z dawną dyrektor firmy „S” powiadomiły prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Złożyły też szczegółowe zeznania, przekazując wnioski z własnego śledztwa. – Mówiłyśmy, że trzeba postępować szybko, bo ludzie, którzy są odpowiedzialni za zwiezienie odpadów, prowadzą nadal działalność, tyle że pod innym szyldem. Pan Krzysztof działa teraz w kierowanej przez jego ojca firmie mającej siedzibę w Łodzi i zajmującej się... gospodarką odpadami.
Mimo upływu kolejnych miesięcy śledczy nie przybliżyli się jednak do wskazania winnych: – Prowadzimy postępowanie w sprawie dotyczącej składowania odpadów w sposób, który może zagrażać ludzkiemu zdrowiu i życiu, lecz wciąż czekamy na zamówioną opinię biegłych w tej sprawie – tłumaczy Krzysztof Kopania, rzecznik łódzkiej Prokuratury Okręgowej.
Także urzędnicy – choć efektów ich pracy nie widać – zapewniają, że robią wszystko, by nie dopuścić do katastrofy. Inspektor Ochrony Środowiska po skontrolowaniu składowisk wydał decyzję o wstrzymaniu działalności firmy „S”. – Schemat ze zmianą właścicieli jest nam znany, a szanse, że kolejny zabierze się do utylizacji śmieci, bliskie zeru – przyznaje Artur Owczarek, szef łódzkiego WIOŚ. Zgierskie starostwo, które w ślad za ochroną środowiska powinno cofnąć możliwość legalnego składowania odpadów przez firmę „S”, wciąż takiej decyzji nie wydało. Powód? Nie ma pewności, że firma „S” odebrała dostarczoną przez urzędników korespondencję, poczta nie dostarczyła tzw. zwrotki. – Ale trwa to dopiero miesiąc – choć wydaje się, że starosta zgierski Bogdan Jarota żartuje, minę ma poważną.
Według bardzo ogólnych szacunków w magazynach w Brużyczce i Łodzi na nieznanego podpalacza wciąż czeka blisko tysiąc ton śmieci. Aleksandra Walendzik ostrożnie szacuje, że za ich przyjęcie na konto „S” wpłynęło ok. miliona złotych. To wiedza pewna, bo jako była dyrektor firmy wystawiała kontrahentom faktury.
Tajemnica handlowa
Pana Krzysztofa, dawnego właściciela firmy „S”, bez trudu znaleźliśmy w siedzibie łódzkiej firmy wskazanej przez panią Katarzynę. Gdy zorientował się, że pytania zadaje dziennikarz, ruszył do zaparkowanej przed drzwiami luksusowej terenowej toyoty i bez słowa odjechał. Kilka dni później otrzymaliśmy pismo wysłane w jego imieniu przez prawnika. Pan Krzysztof odpowiedzialnością za zgromadzenie i pozostawienie na terenie Katarzyny Świtacz odpadów obarcza dziś... zatrudnionego przez siebie dyrektora, czyli Aleksandrę Walendzik. Twierdzi, że to ona zarządzała firmą, on zaś – jako niekierujący na co dzień spółką właściciel – nie zdawał sobie sprawy ze skutków jej działań.
Udało nam się dodzwonić też do Andrzeja Ł., właściciela firmy „S” i śmieci pozostawionych w Brużyczce oraz Łodzi. Rozmowa była krótka: – Proszę pana, nie jestem już właścicielem, sprzedałem firmę. – Komu? – No coś pan? To tajemnica handlowa!
Autor na co dzień jest dziennikarzem programu „Uwaga!”. Jego reportaż na ten temat ukazał się kilka dni temu w telewizji TVN. Imię dawnego właściciela firmy „S” zostało zmienione.