Miłość rządzi
Ponownie przyjechał do Polski i – a jakże! – wystąpił. Kto? Oczywiście Lenny Kravitz! Bo już raz zdarzyło się, że odwiedził nasz kraj, ale zamiast śpiewać, spędził prawie tydzień w hotelu i jedynie zwiedził Łódź. Było tak w 2014 roku. Miał wówczas problemy zdrowotne i planowany wówczas koncert przełożono na inny termin. Teraz żadnych problemów nie było. Krótko po dziewiątej artysta wyszedł na scenę. Przywitała go publiczność licznie zgromadzona w Atlas Arenie.
„Let Love Rule”
„Niech rządzi miłość” to utwór tytułowy z longplaya, którym Lenny Kravitz przedstawił się melomanom w 1989 roku i od razu zapunktował. W czasach, kiedy estrady zalane były falą syntezatorowych rytmów, nawiązał twórczością do lat 60. ubiegłego wieku, a więc do najciekawszego okresu w historii rocka. W jego kompozycjach „retro” pobrzmiewały energia i nowatorskość Hendrixa, poetyckość Joni Mitchell i psychodelia wczesnych Floydów. A wszystko z hasłem o przewodniej roli miłości. Czyli też jak dawniej, bo już przecież The Beatles śpiewali „All You Need Is Love” („Potrzebujesz tylko miłości”). W późniejszych latach ten amerykański – 54-letni dziś artysta – stopniowo odchodził od muzycznej przeszłości. Starał się podążać za estradową modą, co nie zawsze przynosiło dobre efekty. W jego piosenkach zaczęły pojawiać się elementy różnych stylów, niekiedy dalekie od rocka. Zdarzały się kompozycje z dużą dawką elektroniki, a w niektórych pobrzmiewał przebojowy pop. Ale zanim to nastąpiło, ukazały się dwa fantastyczne albumy – debiutancki oraz „Mama Said”.
Promocja przede wszystkim
Na początek jednak Kravitz zaprezentował w Łodzi kompozycję „We Can Get It All Together”, pochodzącą z wydanego we wrześniu ubiegłego roku albumu „Raise Vibration”, który jego aktualna trasa promuje. Śpiewał, stojąc na platformie zamontowanej kilka metrów nad sceną. Swoimi energicznymi ruchami potwierdzał, że tym razem jest w doskonałej formie. Dopiero po drugim utworze dołączył do zespołu. Towarzyszyła mu trzyosobowa sekcja rytmiczna z kobietą grającą na basie. Okazjonalnie skład grupy uzupełniał klawiszowiec, częściowo polskiego pochodzenia, jak został przedstawiony, bo jego ojcem jest nasz rodak. Niekiedy obok lidera pojawiała się trzyosobowa sekcja dęta.
Rockowa estrada
Ostatnio w muzyce Kravitza mniej jest o miłości, a więcej o polityce, zaśmiecaniu środowiska oraz innych współczesnych zagrożeniach. Za to pod względem wizualnym było na estradzie niemal jak w czasach The Beatles. Zabrakło wszechobecnych ostatnio w koncertowej oprawie telebimów, ale nie bez powodu. Scenerię występu uatrakcyjniała bowiem ściana różnokolorowych świateł, która sprawiała wrażenie, że oglądamy występ w muzycznym klubie. Do tego w innej epoce, kiedy rock się budził. A żeby wszystko brzmiało jak trzeba, imprezę nagłaśniały stare dobre szafy wzmacniające firmy Marshall, które zrewolucjonizowały rockowe dźwięki, nadając im charakterystyczną barwę.
Zatem mimo że Kravitz coraz częściej odchodzi od starych wzorów, to nadal – zwłaszcza podczas występów – jest rockmanem. Oprócz dwudziestu utworów z jego repertuaru znalazły się w programie dwie obce kompozycje: „American Woman” grupy The Guess Who oraz hit Boba Marleya i zespołu The Wailers zatytułowany „Get Up, Stand Up”.
Atmosfera się rozkręca
Po tym drugim utworze nastąpił moment lirycznej zadumy. Śpiewając „Fields Of Joy”, artysta odkrył przed publicznością swoje melancholijne oblicze. Po części wyciszonej scenę zdominowała ponownie rockowa energia. Podczas wykonywania utworu „Who Really Are the Monsters?” z nowej płyty (o wojnach, terrorze i żądzy pieniądza) Kravitz nie tylko śpiewał i grał na gitarze, ale też użył do wzmocnienia głosu megafonu oraz przez moment wybijał rytm na dwóch werblach. Z longplaya „Raise Vibration” były w programie jeszcze kompozycje „Low” i tytułowa.
„Czy pójdziesz za mną?”
Przeważały jednak stare przeboje. Szczególnie spodobała się publiczności piosenka „Are You Gonna Go My Way?” z tak samo zatytułowanego trzeciego albumu artysty, który miał premierę w 1993 roku. Też udanego, choć nie aż tak interesującego, jak dwa pierwsze. Tytułową kompozycję
Dopiero teraz bohater wieczoru zaśpiewał idealną piosenkę na finał. Luźną, melodyjną, z typowo pożegnalnym refrenem. Zanim jednak zaczął, zaprosił kilkuletniego chłopca na scenę. „On jest przykładem, dlaczego musimy się zmienić” – powiedział, przybijając z malcem piątkę i, wskazując go ręką, dodał: „To dla nich musimy być inni!”. Wtedy dopiero zaintonował kompozycję „Again”, idealną na finał, bo ze słowami: „Zastanawiam się, czy cię jeszcze raz zobaczę”. Podczas gdy członkowie zespołu grali solówki, Kravitz ponownie zszedł ze sceny i rozdał autografy. Na koniec przyłożył lewą dłoń do serca w geście sympatii z dopingującą go i gorąco oklaskującą publicznością. Następnie wyciągnął w kierunku widzów prawą dłoń, w której trzymał gitarę. „Dziękuję za waszą obecność – powiedział. – Mam nadzieję, że wkrótce zobaczę was ponownie”.