Dziewczynka z wierzchołka wulkanu Peru
Nigdy się nie dowiemy, czy inkaska nastolatka przeczuwała swą śmierć podczas męczącej wspinaczki na szczyt wulkanu Ampato. W II połowie XV wieku uczestniczyła w rytualnej procesji. Wiemy, że dziewczynka przed śmiercią piła kukurydziane piwo – chichę, które miało ją otępić i być może uśmierzyć ból.
Prawdopodobnie po odprawieniu rytuałów drewnianą pałką zadano jej śmiertelny cios w głowę. Była jedną z ofiar okrutnej praktyki składania ludzi w ofierze. Inkowie w ten sposób szukali życzliwości i względów górskich bóstw Apu. Wierzono, że są odpowiedzialne za klęski żywiołowe, wybuchy wulkanów, decydują o porach suchych i tak ważnych dla rolników porach wilgotnych. Im wyżej, tym bliżej bóstw. Mumie dzieci odkryto na szczytach najwyższych wulkanów.
Inkowie obawiali się erupcji, którą wiązali z gniewem duchów. Odpowiednie dary mogły zapewnić spokój. Ofiarami nie byli przypadkowi ludzie, werbowano potomków ważnych rodzin. Przerażające jest to, że dla rodziców nobilitujące było wskazanie ich dziecka na poświęcenie dla dobra ogółu. Sami Inkowie nie znali pisma, więc o ich życiu dowiadujemy się z odkryć archeologicznych i kronik pierwszych konkwistadorów. Hiszpanie opisują wyizolowane osady i świątynie zamieszkane przez „dziewice słońca” – grupy kapłanek.
Prawdopodobnie to właśnie w takich miejscach na wiele miesięcy przed swoją śmiercią przebywali wybrańcy. Byli dobrze traktowani i obficie karmieni. Popularne wśród pospolitego ludu ziemniaki i warzywa zastępowały posiłki elit, czyli mięso i kukurydza. Wędrówki na szczyty wulkanów zaczynały się w stolicy imperium Cuzco i czasem trwały wiele tygodni. W tym czasie dzieci pozostawały pod troskliwą opieką dorosłych uczestników. Cel był jasny – dostarczyć ofiary w jak najlepszej kondycji. Wejście na szczyt o wysokości ponad 6 tysięcy metrów wymagało sporo sił. Współcześni alpiniści wyposażeni w masywne i ciepłe buty oraz odpowiednią odzież z trudem docierają do celu. Wyobraźmy sobie zatem 14-letnią dziewczynkę okutaną w płaszcz, szale z wełny alpaki i w sandałach, która z mozołem wchodzi na wysoką górę po swoją śmierć. Kapłani z pewnością podawali jej liście koki, której żucie pobudzało i łagodziło skutki przebywania na dużych wyso- kościach. Badacze, którzy pracowali nad jej ciałem, podchodzili do zadania bardzo emocjonalnie. Przemawiali do zwłok jak do żywego dziecka. Znaczna wysokość i mróz świetnie zakonserwowały zwłoki. Słynne odkrycie nie miałoby miejsca, gdyby nie splot warunków atmosferycznych oraz odpowiednie wyczucie czasu i przestrzeni odważnego archeologa.
Wyjątkowo suche lato oraz wzmożona aktywność wulkanu stopiły lodową czapę wokół wierzchołka. Odsłoniła się komora grobowa, z której wypadła naturalna zamrożona mumia dziew- czynki. Odkryta została przez grupę badaczy pod kierownictwem Johana Reinharda, znanego pioniera archeologii wysokogórskiej. Ofiarę pochowano z przedmiotami, które miała zabrać w zaświaty i które być może stanowiły rodzaj podarunku dla bóstw. W ceramicznych naczyniach znaleziono resztki chichy, spod warstwy pyłu wulkanicznego wydobyto figurki ze złota, dekoracje z muszli i piór. Dziś wszystkie znaleziska dostępne są w muzeum w Arequipa, a inkaską dziewczynkę chroni szklana lodówka.
Uliczny przysmak
José wstaje wcześnie rano, by przygotować swój mobilny kramik. W gotowaniu i krojeniu pomaga mu rodzina. Składniki potrzebne do przygotowania narodowego przysmaku wkładają do wiaderek i plastikowych misek. Przypadkowe spotkanie okaże się niezwykłym doznaniem kulinarnym. W poszukiwaniu pysznych owoców buszuję po bazarze rozłożonym na szerokiej alei kilka kroków od brzegów jeziora Titicaca. Miasto Puno, choć położone na wysokości powyżej 4 tysięcy metrów, jest zalane słońcem i pot spływa po czole. W bocznej ulicy trafiam na trójkołowca Peruwiańczyka. Zaparkował przy krawężniku, a na chodniku postawił kilka krzesełek dla klientów. Do roweru na stałe przyspawana jest przyczepka z drewnianym pudłem zacienionym przez barwny parasol. W miskach i wiaderkach przechowuje pociętą czerwoną cebulę z kolendrą, prażone ziarna kukurydzy, plastry gotowanych batatów i najważniejszy składnik – surową, pociętą na małe kawałki, rybę. Blaszane wiaderko pełne jest aromatycznej zalewy na bazie soku z limonki, czosnku i przypraw. Obecność innych miejscowych klientów gwarantuje dobrą cenę i świeżość. Dosiadam się i za równowartość 6 złotych dostaję plastikową miskę ceviche – potrawy, która kojarzy się z Peru tak jak Machu Picchu. Nie przeszkadzają mi przechodnie ani minimalny poziom higieny. José zbiera brudne naczynia i wrzuca do wiaderka z detergentem. Szoruje gąbką i płucze przy kratce kanalizacyjnej. I jestem gotów na odwiedzenie pływających wysp...
Pływające wyspy
Po kilku minutach rejsu z portu Puno nasz mały metalowy statek wpływa do kanału wyciętego w trzcinie. Na dryfującej platformie z roślin stoi kobieta ubrana w rozłożystą spódnicę, białą bluzkę i wielki kapelusz, spod którego wystają długie warkocze. Z zaciekawieniem przygląda się kolejnej grupie turystów. Dawniej odizolowane od świata pływające wioski stały się jedną z najpopularniejszych atrakcji kraju. W szybkim tempie zmieniło się życie Indian Uro. Niegdyś znakomici rybacy i myśliwi, dziś egzystencję opierają na masowej turystyce, komercyjnych rejsach i produkcji pamiątek. Mijamy boisko, które wyjątkowo usypano na płytkim dnie; zawodnicy i kibice przypłynęli motorowymi łodziami.
Wpływamy na rozlewisko otoczone łąkami trzciny totora, na jej obrzeżach cumuje ponad 40 wysp. Nie wiadomo dokładnie, kiedy ludzie zamieszkali na tafli jeziora Titicaca. Jedna z teorii mówi o ucieczce plemienia Uro przed Inkami i osiedleniu się na jeziorze Titicaca z dala od niebezpieczeństw. Tuż za stadionem otwiera się spora zatoka wycięta z zielonego kobierca. Tylko kilka wysepek spreparowano tak, by były gotowe na przyjęcie turystów. Cumujemy przy wysepce, na której rozpięto trzcinowy łuk.
Wita nas grupa barwnie ubranych kobiet. Opalone na brąz oblicza ukrywają pod wielkimi rondami kapeluszy. Już po pierwszych krokach czuję, że stąpam po pływającej powierzchni. Błędnik wyczuwa lekkie bujanie. Gospodarz ubrany w barwną, wyszywaną kamizelkę i peruwiańską czapkę z dwoma pomponami uspokaja mnie, że pod nami jest prawie czterometrowa warstwa zielska. Wyspy przycumowane są do dna drewnianymi tyczkami. Po zakończonej prezentacji miejscowe kobiety odsłaniają schowane dotychczas pod kocami kramiki z pamiątkami i zachwalają wyszywane tkaniny. Mam czas przyjrzeć się bliżej domostwom, dzięki czemu odkrywam parę unowocześnień. Na dachach pod matami z trzciny ukryta jest blacha falista, ściany są wzmocnione płytami wiórowymi, a panele słoneczne ładują akumulatory, do których podłączone są radia. Kiedyś gotowano na ceramicznych piecykach otoczonych dla bezpieczeństwa warstwą ziemi. Obecnie na łodziach mieszkańcy przewożą butle gazowe.
Ostatnią atrakcją jest rejs łodzią balsa. Tradycyjne katamarany z trzciny „stuningowano”, montując w kadłubach plastikowe butelki poprawiające wyporność. Wiosłowanie zastąpiła natomiast mała motorówka pełniąca rolę holownika. Wieczorem duża grupa Indian wraca łodziami na stały ląd. Liczba stałych mieszkańców wysp stopniowo maleje, bo wolą wygodne życie w Puno.
Blaszane złote miasto
Wszyscy pasażerowie busa wybuchają śmiechem, gdy dowiadują się, że jadę do Rinconada. – Nie obawiasz się, że mogą cię tam zabić? – pyta starsza kobieta i dodaje: – Przecież tam jest pełno pijanych górników, którzy mają broń. Ciekawość pokonuje strach, wybieram wizytę w niezwykłym mieście. To nie w nepalskich Himalajach czy tadżyckim Pamirze znaleźć można najwyżej położoną miejscowość świata. To Rinconada zajmuje pierwsze miejsce w tym rankingu. Ostatnie zabudowania kończą się na wysokości 5300 m n.p.m. Około 50 tysięcy ludzi żyje w surowych warunkach tylko z powodu dużych pokładów złota ukrytych w górskich zboczach. Już kilka kilometrów przed celem zaczynają się zwały śmieci pokrywające pobocza. Na tonach odpadków żerują stada mew i czerwonogłowe drapieżne ptaki.