Trzeba przyjmować życie takie, jakim jest Fragment rozmowy z księdzem JANEM KACZKOWSKIM, doktorem teologii moralnej i bioetykiem
– Prowadzi ksiądz bloga o kulinarnym „Smak życia”. A jak smakuje księdza życie?
– Coraz... smaczniej, bo jest coraz bardziej ciekawe. Przekroczyłem już wszystkie możliwe granice medyczne, które zostały w Polsce zakreślone. Wszyscy już dawno wieścili, że nie będę już po tej stronie mocy, a jednak jakoś jeszcze sobie człapię. – To cud? – Przeżyć w Polsce z glejakiem ponad 32 miesiące to mały cud.
– To była ta górna granica, o której lekarze księdzu mówili. Ma ksiądz do spełnienia misję?
– Ufam, że tak jest, że po coś mnie Opatrzność na tej ziemi trzyma. – Ksiądz się mimo cierpienia nie poddaje. – Trzeba przyjmować życie takie, jakim jest. A cierpienie? Czym jest ten lekki niedowład w ręce? Ja jestem fajterem i będę walczył, dopóki nie padnę na pysk. Walczę o to, by ruch hospicyjny był jak najlepszej jakości. Żeby hospicja były możliwie najbardziej „wypasione”! Wolę widzieć „wypasione” hospicja niż „wypasione” kościoły i plebanie. My mamy dobre chęci, pracownicy hospicjów mają wielkie serca, ale chęciami niewiele zdziałamy. Dlatego przy okazji apeluję i proszę, pamiętajcie o jednym procencie. – Czuje ksiądz obecność Boga? – Są momenty, kiedy Go bardzo czuję, a są momenty, kiedy Go w ogóle nie czuję. To nie na poczuciu budujemy naszą wiarę, tylko na pewnej decyzji, na pewnym założeniu. Dla mnie wiara jest założeniem. Tak jak w matmie. Muszę założyć, że Bóg chce dla mnie dobrze, kiedy jestem piękny, młody i bogaty, ale także wtedy, kiedy z tego wszystkiego zostanie tylko „i”. Byłoby bardzo nielogiczne, gdybym założył, że kiedy dzieje się ze mną coś złego, to dlatego, że Bóg się na mnie obraził albo że to jakaś kara. Bzdura! Bóg jest niezmienny. To ja bywam zmienny, ja się czasem gubię, a On jest przy mnie zawsze. Przecież jeśli założymy, że jestem Jego ukochanym, dorosłym dzieckiem, to on mnie nie zostawia ani na chwilę, choć ja mogę tego nie czuć.
– Rozmawia ksiądz bardzo często o śmierci z lekarzami, studentami, pacjentami, bliskimi chorych. Czy śmierć jest tabu?
– Jest coraz mniejszym tabu. Choć może to tak wygląda z mojej perspektywy, bo gdzieś wokół niej stale krążę... Kiedy śmierć nadchodzi w sposób już nieodwołalny i nieubłagany, wszyscy stajemy się bardziej szczerzy. Bardziej otwarci, bo już niczego nie musimy udawać. Ta szczerość, jeśli się na nią zdobędziemy, jest czymś pięknym. Przecież śmierć jest też częścią życia.
– Spowiedź, czy rozmowa – o co częściej proszą księdza pensjonariusze hospicjum?
– O jedno i drugie. Zresztą tego się często nie da rozdzielić. W trakcie spowiedzi, szczególnie takiej, która jest w hospicjum, kiedy to ja zadaję pytania, a chory kiwa głową na tak lub na nie, to ja stawiam pytania o strach, obawy. Jeśli osoba – jak mówią psycholodzy – ma kontakt ze sobą, wychodzi to naturalnie. Oczywiście, są osoby, które fakt nadchodzącej śmierci do końca wypierają. Mają do tego prawo. Najsmutniejsze są te osoby, które do końca nie mają ze sobą kontaktu moralnego.
– Co to znaczy?
tytule
– Obiektywnie prowadziły życie złe. Nie mówię tego tylko z punktu widzenia religijnego. Po prostu ich wybory były obiektywnie złe. Krzywdziły najbliższych, byli na przykład łajdakami albo łajdaczkami, bo... dla obu płci działa to tak samo. Nie mają z tym kompletnie kontaktu, a ja z jakichś obiektywnych, zewnętrznych źródeł wiem, że tak było. Że na przykład matka nie zasłużyła na miano matki, bo opuściła dzieci i poszła w tango. Albo że ojciec bił, katował i przepił ojcostwo, a dziś uważa się za wspaniałego i zastanawia się, dlaczego dzieci do niego nie przyjeżdżają. To jest smutne.
– Co ksiądz im wtedy mówi? Tłumaczy im ksiądz ich błędy?
– Staram się nad takimi ludźmi nie znęcać. Też nie taka jest moja rola, żeby komuś prawdę do głowy wbijać laską. Ale niekoniecznie usprawiedliwiam. Mamy taką tendencję, że kiedy widzimy kogoś bardzo chorego, to chcemy go usprawiedliwiać, zwolnić ze wszelkiej odpowiedzialności, bo on jest bardzo chory. To, że jesteś obiektywnie ciężko chory, słaby, nie zdejmuje z ciebie odpowiedzialności za to, co nawywijałeś w życiu. Wyobraźmy sobie, że taki książkowy łajdak, którego wszyscy opuścili, domaga się kontaktu z własnymi dziećmi. Stracił go dawno temu, z własnej winy. My odszukujemy te dzieci, jednak one nie chcą przyjechać. Ja muszę to temu człowiekowi zakomunikować, kiedy on się dopytuje, czy dzieci przyjadą. Nie mam na tyle śmiałości, by powiedzieć mu: nie przyjadą, bo byłeś łajdakiem i mają cię teraz w nosie. Ograniczam się do tego, że zadzwoniliśmy do syna, syn wie, gdzie pana znaleźć. I z tym go zostawiam. Też nie mam prawa moralnie go zwalniać z odpowiedzialności myślenia. To konsekwencja wyborów życiowych. Taki człowiek musi to sam przetrawić.
– Rozmawia ksiądz z chorymi i ich rodzinami. Bliscy potrzebują oswajania ze śmiercią. Czasem mniej się z nią godzą niż ci, którzy odchodzą.
– Osiemdziesiąt czy nawet 85 procent pracy w hospicjum to rozmowa. Dopiero 10 procent – to i tak dużo – to działalność medyczna i pięć procent opieka psychologiczna. A ile rodzin, tyle postaw. Od skrajności w skrajność. Zauważyłem, że rodzinom, które się bardzo kochają i które miały więcej czasu na przyjęcie choroby, które już przepracowały traumę, łatwiej jest zgodzić się na odchodzenie najbliższej osoby. Trudniej jest tym, którzy mieli na to bardzo mało czasu. Ostatnio mieliśmy pacjenta, u którego od rozpoznania choroby do zgonu minął miesiąc. W jego rodzinie była niezgoda, nie tyle bunt, co naturalna rozpacz. Są też rodziny, które mają pokombinowane relacje. Gdzie ludzie się krzywdzili. Im jest najtrudniej pogodzić się z odchodzeniem. – Łatwiej umierać wierzącym czy niewierzącym? – Myślę, że jednak wierzącym. Tym prawdziwie wierzącym. Oni mają dobrą perspektywę. Jeśli zaś są to powierzchowni katolicy, to nie ma dla nich znaczenia. Na pewno łatwiej umiera się tym, którzy byli i są kochani, potrafili i potrafią kochać. A zatem relacje, relacje – dbajmy o nie.
– Mówimy o śmierci, dramacie bliskich, niezgodzie chorych, którzy walczą o każdy dzień życia. Z drugiej strony słyszymy, że w Polsce dramatycznie wzrasta liczba samobójstw. Ktoś niszczy coś, o czym marzy inny człowiek.
– Nie jestem specjalistą od samobójstw. Wydaje mi się, że to kwestia głębokiej utraty nadziei. Nie do końca zgodzę się z ekonomicznymi powodami. Proszę zobaczyć, w dawnych czasach żyło nam się biedniej. Obiektywnie – trudniej było związać koniec z końcem. Dziś, przy przyspieszonym bogaceniu się społeczeństwa, w środku zostajemy rozdarci i puści. Nie chcę mówić tym księżowskim tonem... że jeśli „nadzieję pokładamy w dobrach doczesnych”, a ich nie mamy, to cierpimy na depresję.
– Ale chyba kiedyś nie było takiego pędu „mieć”. Dziś mieć chcemy więcej, więcej.
– Każdy moment historii ma swoje problemy. Myślę, że dziś jesteśmy coraz mniej odporni psychicznie i nie znosimy krytyki. Nie musi być ona nawet wyrażona wprost. Krytyka dziś to też ocena samego siebie – nie mam tyle samo co ten drugi, nie zbudowałem relacji, jestem sam. Nie chcę zabrzmieć górnolotnie, ale my naprawdę mamy głęboki kryzys człowieczeństwa. – Mocna diagnoza. – Nie przynosi nam satysfakcji konfrontowanie siebie z sobą. Nie potrafimy wejść w swoje sumienie. I ten dyskomfort w sumieniu wywołuje w nas frustrację.
– Mówi ksiądz o wielu rzeczach wprost. Czy ustawiają się do księdza kolejki do spowiedzi?
– Pojawiają się penitenci, którzy nawet zadają sobie trud i z odleglejszych krain przyjeżdżają, by się wyspowiadać. Odbieram to pozytywnie. Zresztą ja namawiam wszystkich na „churching”...
– Churching, czyli... clubbing po kościołach. Słuchanie różnych księży.
– Namawiam, żeby szukać w kościele tej przestrzeni, w której się najlepiej czuję, która odpowiada mi intelektualnie, duchowo. Już sam fakt, że ktoś zadał sobie trud, chciało mu się do mnie jechać, że podczas drogi zrobił porządny rachunek sumienia – bo jak nie, to go sam przećwiczę – to już jest wartość dodana.
– Czy ksiądz jest gotowy na śmierć? Czy można w ogóle być na nią gotowym?
– Nigdy tak do końca nie jest się gotowym na śmierć. Umieranie to pewien proces. Ale trzeba to ćwiczyć. Wizualizować sobie swoją śmierć. Wtedy przestanie być straszna (...).
za
Tytuł oryginalny: „Kiedy zbliża się śmierć, jesteśmy bardziej szczerzy”