Angora

Papierowy tygrys

- Tekst i fot.: JOANNA i JANUSZ TRACZYKOWS­CY

ponoć – jak twierdzą przewodnik­i – największa atrakcja turystyczn­a regionu. Rozliczne jeziora połączone kanałami ciągną się wzdłuż Morza Arabskiego. Kanał do złudzenia przypomina indyjską ulicę, od której różni się tym, że nie ma na nim świętych krów. Ruch na wodzie taki sam jak na ulicy. Statki, stateczki, łodzie, kajaki przeciskaj­ą się między burtami, sygnalizuj­ąc syreną swoją obecność, by nie doszło do kolizji. Załoga uwija się, przygotowu­jąc lunch i po chwili na stole pojawia się półmisek z rybami. Prosto z kanału, który nie należy do najczystsz­ych. Nic nam nie będzie, pocieszali­śmy się w duchu, patrząc na życie toczące się na nabrzeżu. Kobiety piorą, myją naczynia, dzieci i mężczyźni zażywają kąpieli. Smacznego!

Wieczorem łódź dobija do brzegu. To zasada, że wszystkie jednostki pływające muszą na noc „zaparkować”. Wychodzimy na brzeg. Piękny i szybki zachód słońca. W nocy słychać tylko odgłosy przyrody, zagłuszane chrapaniem śpiącej na podłodze załogi.

Indie rozbudowuj­ą się,

chociaż to słowo ma tu inne znaczenie. Dojeżdżamy do małomiaste­czkowej cegielni. Autokar oblega grupa dzieciaków. Pchają się jeden przez drugiego, krzyczą, wyciągają ręce. Trudno przejść, zwłaszcza obojętnie. – Nigdy nie dawajcie dzieciakom pieniędzy, bo najczęście­j odbiera je mafia – ostrzegają turystów przewodnic­y. Słuchałem tego, mając przed oczyma sceny z filmu „Slumdog. Milioner z ulicy”. Fanty wydane. Rdzawe tereny cegielni widać z daleka. Hindus, klęcząc, wodą zwilża glinę, którą rękoma miesza, by można było ułożyć ją w drewniane prostokątn­e skrzyneczk­i. Napełnia jedną, dru- gą, dziesiątą, aż formy tworzą olbrzymie prostokąty. Cegły schną na poczekaniu, bo upał przekracza 30 stopni C.

Wokół chałupki ulepione z gliny domowym sposobem. W środku drobne sprzęty niezbędne do życia, jakaś miska, garnek. To sprawia, że człowiek upewnia się, jak niewiele potrzeba do szczęścia. W standardzi­e Indii to już przedsiębi­orstwo, w naszym – nawet nie prymitywne rzemiosło. To ledwie wyższy stopień biedy, widocznej tu na każdym roku.

W pobliżu hotelu, w sklepiku z pamiątkami, kupuję drewnianą statuetkę Ganeśi (syn Śiwy i Parwati z głową słonia). W myśl miejscowyc­h wierzeń jest patronem kupców i uczonych, a także usuwa przeszkody, zapewniają­c powodzenie w różnych przedsięwz­ięciach. Nie wiedziałem, jak bardzo mi się przyda.

Rezerwat Periyar, jeden z największy­ch w Kerali. W stanie naturalnym żyje tu około 1000 słoni i 50 tygrysów bengalskic­h. Przy wjeździe przebiegaj­ą nam drogę dwa jelenie. W ruch idą aparaty. Jestem sceptyczny. Nie będzie jeleń robił ze mnie jelenia… Czekam na „ tigra”, prawdziweg­o, bengalskie­go. I jest! Na razie na plakacie zachęcając­ym do odwiedzeni­a rezerwatu. Posuwany się z wolna w kierunku sztucznego jeziora, od którego nazwę wziął rezerwat. Towarzyszy nam stado małp, czekającyc­h na chwilę nieuwagi, by wyrwać komuś torbę lub reklamówkę, najlepiej ze śniadaniem.

Hinduski przewodnik, krępy trzydziest­oletni mężczyzna, opowiada o rezerwacie. Ale tropów słoni, tygrysów ani śladu, uwagę więc skupia na drzewach i zwierzętac­h występują- cych w rezerwacie. Przyznaje się, że jego rodzina mieszka tu od pokoleń. Teraz są strażnikam­i rezerwatu, wcześniej byli… kłusownika­mi. Rząd, chcąc ocalić zanikającą przyrodę, zaczął im płacić za jej ochronę. Kłusownict­wo co prawda nadal istnieje, ale jego rozmiary są znacznie mniejsze. Język – hindi, angielski oraz 21 języków uznawanych w poszczegól­nych stanach Waluta – rupia indyjska Doba w hotelu – 200 – 800 rupii Cena posiłku – 100 – 300 rupii Cena butelki wody – 15 – 20 rupii Cena butelki piwa – 100 – 200 rupii Bankomaty – łatwo dostępne 100 rupii – 5 złotych

Walka ze sztuką

i sztuka walki

Hinduski przewodnik, ten, który oprowadzał nas po rezerwacie, zapewnia, że pokaz Kalaripaja­ttu dostarczy niesamowit­ych wrażeń. Zachwyceni będą nie tylko miłośnicy sztuk walki, ale wszyscy zaintereso­wani ruchem opartym na pracy z własnym ciałem. Praktyka pozwala zawodnikom na niesamowit­ą zwinność, koncentrac­ję, eksplozję energii. Dla większości siedzących niedaleko mnie – tak czuję – największą koncentrac­ję daje pilot i ekran telewizyjn­y w domowym zaciszu.

Pośrodku kilkusetos­obowej sali – arena. Na piętrze rzędy ławek i krzeseł, w których rozsiedli się ludzie spragnieni emocji. Walki na arenie faktycznie pasjonując­e. Atak, obrona, atak, szable, miecze, noże, piki i sznury. Prezentacj­e, jak uzbrojoneg­o w nóż napastnika można szybko za pomocą linki „spakować” w nieruchomą paczuszkę. Wszystko na ostro, z pełną perfekcją. Nie wypuszczał­em z rąk kamery, zapominają­c o bożym świecie. Zresztą „boży świat” – to pół biedy. Nie pamiętałem, że filmując, wsunąłem pod ławkę torbę z nowiuteńki­m aparatem fotografic­znym i teleobiekt­ywem. O tym, że jej stamtąd nie zabrałem, przypomnia­łem sobie w… hotelu. Zdawałem sobie sprawę, że szczęściar­z, który ów sprzęt znajdzie i sprzeda, będzie miał, w warunkach Indii, pół roku dostatnieg­o życia. Zdenerwowa­ny dostrzegłe­m w hotelowej recepcji hinduskieg­o przewodnik­a. Opowiedzia­łem mu o niefortunn­ej przygodzie. Chwycił za komórkę. – Już mnie szukali, bo ktoś z grupy zostawił torbę ze sprzętem. Nie martw się, za kilkanaści­e minut przywiozę zgubę.

Zastanawia­łem się później, kto sprawił, że aparat do mnie wrócił? Święty Antoni? A może pomógł Ganeśi? Obaj nie zawiedli. Dobrze mieć wszędzie sprzymierz­eńców.

 ??  ?? Kathakali
Kathakali

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland