Syndrom wyuczonej bezradności
Bernardetta G. coraz bardziej zamykała się w sobie i popadała w kolejną depresję. W styczniu 2010 roku popełniła samobójstwo. Miała 49 lat, zostawiła trójkę dzieci. Wcześniej napisała trzy listy: do męża, do kuratorium i do swojej pani dyrektor. Skarżyła się w nich, że nie nadaje się do pracy w przedszkolu oraz że padła ofiarą tej szkoły tylko dlatego, że dyrektorka szykowała sobie jej etat dla siebie, kiedy przestanie już zarządzać placówką.
Sama oskarżona dziwiła się w sądzie, że Bernardetta G. przyjęła pracę w przedszkolu.
– Nie było żadnego karnego przeniesienia i nie była to żadna degradacja tylko propozycja. Mogła odmówić i nie wiem, dlaczego tego nie zrobiła.
– Może bała się zwolnienia? – chciał ustalić sąd.
– Skądże, miała stosowne kwalifikacje, osiągała w pracy sukcesy. Nie zwalnia się takich nauczycieli – zapewniała oskarżona.
Biegli z krakowskiego Zakładu Psychologii Sądowej nie mieli wątpliwości. To właśnie zachowanie oskarżonej miało bezpośredni związek z decyzją Bernardetty G. o targnięciu się na życie.
„Opisany przez świadków sposób zarządzania szkołą oraz traktowanie pracowników przez Annę A. przyczyniły się do całkowitego załamania mechanizmów obronnych i drastycznego obniżenia możliwości radzenia sobie ze stresem – uznali psycholodzy. I nazwali taką sytuację „syndromem wyuczonej bezradności”.
Biegli opisali, na czym polegał sposób zarządzania szkołą w Podobinie. Bez wątpienia na nadmiernej kontroli, ingerencji w działania pracowników oraz wymuszaniu bezwzględnego posłuszeństwa.
Podobnego zdania był też prokurator. Zdaniem oskarżenia Anna A., jako dyrektor szkoły, okazywała wyższość wobec nauczycieli. Nie znosiła sprzeciwu i nie dopuszczała żadnej krytyki.
– Ogarniał ich strach, bali się wypowiadać własne zdanie, a oskarżona swoim zachowaniem znęcała się nad nimi psychicznie, doprowadzając do płaczu i załamań nerwowych.
W podobnym tonie swoją mowę wygłosił mec. Marek Śliz, pełnomocnik męża Bernardetty G., który był oskarżycielem posiłkowym.
– Kiedy dziś wiadomo, co się działo w tej szkole, można tylko retorycznie zapytać: czy musiało dojść do takiej tragedii, by rozwiązać ten problem? Po- zbawić siebie życia, żeby sprawa trafiła do sądu?
Sam mąż poszkodowanej skomentował to wszystko krótko, aczkolwiek bardzo dramatycznie: – Moja żona padła ofiarą tego wszystkiego, a dyrektor nie powinien gnębić innych ludzi.
Mecenas Piotr Augustyn, obrońca oskarżonej, oczekiwał uniewinnienia swojej klientki. Jego zdaniem nie ma bowiem żadnych dowodów świadczących o tym, że poszkodowana Bernardetta G. była upokarzana, że dyrektorka szkoły znęcała się nad nią i stosowała jakąkolwiek formę mobbingu. Dotyczy to też innych nauczycieli.
– Świadkowie nie byli w stanie podać konkretnych przykładów rzekomego mobbingu wobec nich, a tylko opisywali cechy charakteru oskarżonej.
Siła złej władzy
Sąd nie podzielił jednak zdania obrony i skazał Annę A. na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na 5 lat. Oskarżona usłyszała też 5-letni zakaz pełnienia funkcji dyrektora w placówkach oświatowych.
Zdaniem sądu, oskarżona znęcała się psychicznie nie tylko nad Bernardettą G. Swoje metody stosowała też wobec innych nauczycieli.
– Była władcza i nieustępliwa, a wszystko zależało od jej humoru. Anna A. nie liczyła się ze zdaniem nauczycieli co do sposobu prowadzenia przez nich lekcji, nie była też sprawiedliwa w ocenie ich pracy – uzasadniał wyrok sędzia Marcin Drozd.
Według sądu, z zeznań poszkodowanych wynika niezbicie, że oskarżona dążyła do tego, żeby pedagogów poniżyć, upokorzyć i wywołać w nich strach i bezradność.
Adwokat Anny A. nie dał jednak za wygraną i złożył apelację od wyroku. „Sąd I instancji odmówił wiarygodności zeznaniom świadków, którzy nie potwierdzili zarzutów formułowanych wobec oskarżonej, uznając, że są nieobiektywni, bo są członkami rodziny” – napisał w uzasadnieniu mecenas Piotr Augustyn.
Zdaniem adwokata ze zgromadzonego materiału dowodowego nie wynika, że wiodącym motywem działania oskarżonej była chęć dokuczenia pracownikom. Obrońca uważa też, że nie ma całkowitej pewności, czy poszkodowana popełniła samobójstwo tylko i wyłącznie w następstwie znęcania się nad nią. Nie można bowiem wykluczyć w stu procentach, że był to skutek choroby psychicznej. telu, żeby pozwolił im przejrzeć kasetę z systemu monitoringu. Nagranie było podłej jakości, ale widać było na nim, jak samochód Kamila wjeżdża na parking. Za nim wjechał na parking inny samochód, prawdopodobnie seat lub fiat. Kamil wysiadł z passata, wyjął z niego jakiś pakunek, po czym wsiadł do drugiego auta. Chwilę później na parkingu pojawił się kolejny samochód. Jechał powoli, a kierowca wyraźnie wychylił się, gdy mijał passata Kamila. Niczego więcej ustalić się nie udało. Chłopcy wrócili więc do Bydgoszczy, gdzie o zniknięciu przyjaciela poinformowali jego matkę, a ta udała się na policję. Zeznała, że w przeddzień pójścia do szpitala Kamil wyciągnął z konta wszystkie swoje pieniądze. – Syn prosił, żebym wyciągnęła jego pieniążki. Trzymał je na moim koncie. To było na pewno 40 tysięcy złotych. Ja jeszcze się pytałam, czy to na samochód, bo mówił o takim pomyśle – wspomina mama.
Koledzy Kamila postanowili na własną rękę zająć się poszukiwaniami. 26 kwietnia 2009 r. do takiej akcji udało im się zmobilizować grupę kibiców. Przeczuwali, że jeśli mogło się stać coś złego, to trzeba przeszukać lasy na trasie Bydgoszcz – Koronowo. I znaleźli! W pobliżu Osówca, w odległości ok. 300 metrów od duktu leśnego leżały zwłoki Kamila. Miał rany postrzałowe. Zwłoki nie były za-
36