(3) Wielka Szpera
21 o łódzkim getcie, to pierwsze, co myślę, to głód. Ludzie byli wiecznie głodni, nigdy niesyci i tylko marzyli o jedzeniu i jak wypełnić żołądek. A tutaj, jak trwała Szpera, to tym bardziej ludzie byli zupełnie od wszystkiego odcięci. W piątym dniu powiedzieli, że każda rodzina dostanie po bochenku chleba. I staliśmy z bratem ładne kilka godzin i ludzie byli tacy dzicy. Zawsze były kolejki, ale tutaj zupełnie zdziczeli. To było coś okropnego. W końcu dostaliśmy bochenek chleba i byliśmy szczęśliwi, byliśmy w siódmym niebie. Wiedzieliśmy, że będzie na nas obława. Wszystko wiedzieliśmy. Mamusia powiedziała nam, że nie będziemy czekać, aż oni przyjdą nas zabrać, tylko zjemy ostatni raz. Zjemy razem w rodzinie, bo my byliśmy jeszcze wtedy rodziną. Jeszcze nie zabrali nikogo, jeszcze nikt nie umarł. Zjemy więc wspólną wieczerzę, ostatni raz. Ja wtedy sobie wyobrażałem ten obraz Jezusa przy Ostatniej Wieczerzy, tą dużą rybę i jak Chrystus dzieli się ze wszystkimi, i że ta ryba starczyła dla tych ludzi. Zaczęliśmy wyciągać wszystko, co na działce mieliśmy w ziemi. Okazało się, że już były kartofle (trochę dojrzałe) i ogórki –2 ogórki, i były buraki i rzodkiew i, zdaje się, zielone jeszcze pomidory. Wyjęliśmy wszystko z korzeniami i mamusia gotowała to w kociołku od prania, bo miał największą pojemność. Wstawiliśmy kociołek na ogień i czekamy. Ubraliśmy się już gotowi do wyjazdu. Ja myślałem, że to zawiadomienie jest zwrócone jedynie do mojej rodziny. Bo tatuś i mamusia byli spuchnięci z głodu i mój brat Ezra był szczupły jak szczupak – i te rany jego, on przecież miał awitaminozę. I tam, gdzie kładliśmy gazę, to od razu w innym miejscu pojawiał się strup. Cały był w ranach i w ogóle wyglądał jak szczur. Ja też nigdy nie byłem wysoki i wtedy w ogóle nie rosłem. Myślałem więc, że to całe obwieszczenie jest zwrócone tylko do rodziny Kozienickich. Tak było w mojej wyobraźni. Mamusia powiedziała: „Jak wezmą kogoś od nas – to pójdziemy wszyscy razem”. Byliśmy już gotowi na wyjazd, każdy miał swój plecak i ubranie przygotowane. I ja nawet ubrałem mamusi pantofle na trochę podwyższonym obcasie, żebym był trochę wyższy i czekaliśmy. A jak ten kocioł z jedzeniem był prawie gotowy, to nagle słyszymy, z podwórka szczekanie psów, strzelaninę i krzyki Niemców. Słyszymy krzyki i żydowski policjant mówi, że jest już komisja, żebyśmy wyszli, bo komisja już przyszła i zaczęła się selekcja. Krzyczał wyraźnie w naszym kierunku. A tutaj jedzenie prawie gotowe. Każdy złapał za plecak i chcieliśmy wyjść. Wtedy brat powiedział, że on chce się najeść. „Niech będzie co będzie, ale ja chcę się najeść najpierw do syta” – powiedział. Dodaliśmy jeszcze drzewa i jak było tylko trochę gotowe, to mamusia zaczęła rozlewać tą zupę. I zaczęliśmy jeść. A tutaj słyszymy strzelaninę i słyszymy niemieckie okrzyki, i szczekanie psów, i okropny płacz. I ten płacz był taki straszny. A my byliśmy pochłonięci tym jedzeniem – weszliśmy w ekstazę, jakbyśmy nic nie słyszeli, tylko jeść i tylko najeść się do syta. To przecież tak pięknie brzmiało – najemy się do syta, to było coś... To była najpiękniejsza melodia, którą słyszałem ostatnio. Tam strzelali, a my jedliśmy. Byliśmy zajęci, byliśmy w raju. Jedliśmy. I skończyliśmy jedzenie aż do ostatniej kropli. I rzeczywiście, to był najlepszy pomysł. I zamiast wyjść, tatuś i mamusia ułożyli się na łóżku, tatuś nawet wziął książkę do ręki, a brat i ja wzięliśmy nasze plecaki i siedzieliśmy, i czekaliśmy. I cały czas słyszeliśmy te płacze i te krzyki, i te strzały. Nie wiem, jak długo to trwało, możliwe, że to były minuty, możliwe, że to były kwadranse, ale to było straszne. Czułem strach wewnętrzny, czułem, jakby w żołądku coś się kręciło, jakby jakiś robak mi wchodził aż do gardła. Czułem, że ten robak jest. Coś ze strachu... Nagle pomyślałem: „O Boże, mam kawałek chleba w kieszeni”. To zjadłem ten kawałek chleba, co miał być na drogę, i mój brat też zjadł. I jeszcze dalej to trwało, nie wiem już ile, możliwe, że minutę, możliwe, że to było bez końca. Może wiek cały. I nagle słyszymy, jakby te krzyki, te strzelaniny opadły o oktawę niżej i tak jeszcze czekaliśmy. Potem nastąpiła cisza. I jak była cisza, to tatuś wyjrzał przez okno i powiedział: „Oni odeszli”. A my jeszcze nie chcieliśmy wierzyć. A jednak oni opuścili nas. Tatuś poszedł do jednego z sąsiadów i spytał się, jak przeszła ta akcja, to on nam opowiedział, że jeden Niemiec wskazał drugiemu na nasz barak i powiedział – na pewno już wyjęliśmy to żydowskie... coś w jego leksykonie. Oni chodzili od rana do wieczora, poszli sobie odpocząć do następnego rana. Opowiedziałem panu o tym cudzie, co stał się dla nas jednym z wielkich cudów, że opuścili nas... nasz barak i nas nie wyciągnęli. To był jeden z wielkich cudów i skończyła się Szpera.
Ciąg dalszy za tydzień
Prezentowany powyżej materiał jest rezultatem współpracy Laboratorium Reportażu i Media Kontakt. Rozmowy Marka Millera zostały przeprowadzone w trakcie zdjęć do filmu dokumentalnego „Oddajcie mi swoje dzieci” w reżyserii Piotra Weycherta. Wyjazd do Izraela sponsorował Tygodnik ANGORA.