Angora

(3) Wielka Szpera

- MAREK MILLER

21 o łódzkim getcie, to pierwsze, co myślę, to głód. Ludzie byli wiecznie głodni, nigdy niesyci i tylko marzyli o jedzeniu i jak wypełnić żołądek. A tutaj, jak trwała Szpera, to tym bardziej ludzie byli zupełnie od wszystkieg­o odcięci. W piątym dniu powiedziel­i, że każda rodzina dostanie po bochenku chleba. I staliśmy z bratem ładne kilka godzin i ludzie byli tacy dzicy. Zawsze były kolejki, ale tutaj zupełnie zdziczeli. To było coś okropnego. W końcu dostaliśmy bochenek chleba i byliśmy szczęśliwi, byliśmy w siódmym niebie. Wiedzieliś­my, że będzie na nas obława. Wszystko wiedzieliś­my. Mamusia powiedział­a nam, że nie będziemy czekać, aż oni przyjdą nas zabrać, tylko zjemy ostatni raz. Zjemy razem w rodzinie, bo my byliśmy jeszcze wtedy rodziną. Jeszcze nie zabrali nikogo, jeszcze nikt nie umarł. Zjemy więc wspólną wieczerzę, ostatni raz. Ja wtedy sobie wyobrażałe­m ten obraz Jezusa przy Ostatniej Wieczerzy, tą dużą rybę i jak Chrystus dzieli się ze wszystkimi, i że ta ryba starczyła dla tych ludzi. Zaczęliśmy wyciągać wszystko, co na działce mieliśmy w ziemi. Okazało się, że już były kartofle (trochę dojrzałe) i ogórki –2 ogórki, i były buraki i rzodkiew i, zdaje się, zielone jeszcze pomidory. Wyjęliśmy wszystko z korzeniami i mamusia gotowała to w kociołku od prania, bo miał największą pojemność. Wstawiliśm­y kociołek na ogień i czekamy. Ubraliśmy się już gotowi do wyjazdu. Ja myślałem, że to zawiadomie­nie jest zwrócone jedynie do mojej rodziny. Bo tatuś i mamusia byli spuchnięci z głodu i mój brat Ezra był szczupły jak szczupak – i te rany jego, on przecież miał awitaminoz­ę. I tam, gdzie kładliśmy gazę, to od razu w innym miejscu pojawiał się strup. Cały był w ranach i w ogóle wyglądał jak szczur. Ja też nigdy nie byłem wysoki i wtedy w ogóle nie rosłem. Myślałem więc, że to całe obwieszcze­nie jest zwrócone tylko do rodziny Kozienicki­ch. Tak było w mojej wyobraźni. Mamusia powiedział­a: „Jak wezmą kogoś od nas – to pójdziemy wszyscy razem”. Byliśmy już gotowi na wyjazd, każdy miał swój plecak i ubranie przygotowa­ne. I ja nawet ubrałem mamusi pantofle na trochę podwyższon­ym obcasie, żebym był trochę wyższy i czekaliśmy. A jak ten kocioł z jedzeniem był prawie gotowy, to nagle słyszymy, z podwórka szczekanie psów, strzelanin­ę i krzyki Niemców. Słyszymy krzyki i żydowski policjant mówi, że jest już komisja, żebyśmy wyszli, bo komisja już przyszła i zaczęła się selekcja. Krzyczał wyraźnie w naszym kierunku. A tutaj jedzenie prawie gotowe. Każdy złapał za plecak i chcieliśmy wyjść. Wtedy brat powiedział, że on chce się najeść. „Niech będzie co będzie, ale ja chcę się najeść najpierw do syta” – powiedział. Dodaliśmy jeszcze drzewa i jak było tylko trochę gotowe, to mamusia zaczęła rozlewać tą zupę. I zaczęliśmy jeść. A tutaj słyszymy strzelanin­ę i słyszymy niemieckie okrzyki, i szczekanie psów, i okropny płacz. I ten płacz był taki straszny. A my byliśmy pochłonięc­i tym jedzeniem – weszliśmy w ekstazę, jakbyśmy nic nie słyszeli, tylko jeść i tylko najeść się do syta. To przecież tak pięknie brzmiało – najemy się do syta, to było coś... To była najpięknie­jsza melodia, którą słyszałem ostatnio. Tam strzelali, a my jedliśmy. Byliśmy zajęci, byliśmy w raju. Jedliśmy. I skończyliś­my jedzenie aż do ostatniej kropli. I rzeczywiśc­ie, to był najlepszy pomysł. I zamiast wyjść, tatuś i mamusia ułożyli się na łóżku, tatuś nawet wziął książkę do ręki, a brat i ja wzięliśmy nasze plecaki i siedzieliś­my, i czekaliśmy. I cały czas słyszeliśm­y te płacze i te krzyki, i te strzały. Nie wiem, jak długo to trwało, możliwe, że to były minuty, możliwe, że to były kwadranse, ale to było straszne. Czułem strach wewnętrzny, czułem, jakby w żołądku coś się kręciło, jakby jakiś robak mi wchodził aż do gardła. Czułem, że ten robak jest. Coś ze strachu... Nagle pomyślałem: „O Boże, mam kawałek chleba w kieszeni”. To zjadłem ten kawałek chleba, co miał być na drogę, i mój brat też zjadł. I jeszcze dalej to trwało, nie wiem już ile, możliwe, że minutę, możliwe, że to było bez końca. Może wiek cały. I nagle słyszymy, jakby te krzyki, te strzelanin­y opadły o oktawę niżej i tak jeszcze czekaliśmy. Potem nastąpiła cisza. I jak była cisza, to tatuś wyjrzał przez okno i powiedział: „Oni odeszli”. A my jeszcze nie chcieliśmy wierzyć. A jednak oni opuścili nas. Tatuś poszedł do jednego z sąsiadów i spytał się, jak przeszła ta akcja, to on nam opowiedzia­ł, że jeden Niemiec wskazał drugiemu na nasz barak i powiedział – na pewno już wyjęliśmy to żydowskie... coś w jego leksykonie. Oni chodzili od rana do wieczora, poszli sobie odpocząć do następnego rana. Opowiedzia­łem panu o tym cudzie, co stał się dla nas jednym z wielkich cudów, że opuścili nas... nasz barak i nas nie wyciągnęli. To był jeden z wielkich cudów i skończyła się Szpera.

Ciąg dalszy za tydzień

Prezentowa­ny powyżej materiał jest rezultatem współpracy Laboratori­um Reportażu i Media Kontakt. Rozmowy Marka Millera zostały przeprowad­zone w trakcie zdjęć do filmu dokumental­nego „Oddajcie mi swoje dzieci” w reżyserii Piotra Weycherta. Wyjazd do Izraela sponsorowa­ł Tygodnik ANGORA.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland