Na dnie piekła ludzie gotują Rozmowa z AGNIESZKĄ HOLLAND, reżyserem filmu „W ciemności”
– Podobno długo się pani wahała, zanim zdecydowała się pani nakręcić „W ciemności”.
– Już po „Europie, Europie” powiedziałam: dość. Podejmowanie tematu żydowskiej Zagłady bywa bolesne. Poza tym producenci chcieli zrobić film o Holocauście w angielskiej wersji językowej, z gwiazdą w roli głównej. Widziałam sporo takich obrazów i zawsze miałam wrażenie, że aktorzy anglosascy, nawet najlepsi, teatralizują ten dramat. Postawiłam trudne warunki: historia musi zostać opowiedziana w językach, w jakich się wydarzyła. I bez rozpoznawalnych na Zachodzie twarzy.
– Denerwuje panią Holocaust w wersji hollywoodzkiej?
– Tak, powstał niemal specjalny gatunek filmów o Zagładzie. Muszą mieć światową dystrybucję – stąd biorą się wysokie budżety, gwiazdy, łatwa historia i happy end. A jednocześnie wyczerpuje się ich rekwizytornia: druty kolczaste, mur, trupy na ulicach. Pokazując to wszystko po raz kolejny, robi się coś schematycznego i fałszywego. Z kolei widzowie przyzwyczaili się, że na ekranie jest trochę śmiesznie i trochę wzruszająco, a całość powinna nieść jakiś morał. Chcą wyjść z kina, wierząc, że tragedia milionów ludzi czemuś służyła. A takie myślenie nie przystaje, moim zdaniem, do Holocaustu. Bo to było graniczne doświadczenie ludzkości, z którego nie wynika żadne dobro. Może tylko pytanie, do czego zdolny jest człowiek.
– To pytanie, które zadawali Borowski czy Nałkowska.
– Tak. I żeby zrobić film o Holocauście, trzeba wrócić do realizmu, wręcz weryzmu. Odejść od pokusy jakiejkolwiek kreacji, nawet szlachetnej.
– Andrzej Munk nie chciał nakręcić „Kanału”, bo twierdził, że na ekranie musiałoby być ciemno, a widz powinien niemal się dusić. W pani filmie tak jest. Ale decyzja, by tak to zrobić, wymagała odwagi.
– Balansowaliśmy na granicy ryzyka technicznego, narracyjnego, produkcyjnego, nalegałam, żeby na ekranie było ciemno. I na planie, podczas realizacji zdjęć, też. Żeby aktorzy naprawdę nic nie widzieli. Jednak wielki kunszt operatorki Joli Dylewskiej sprawił, że w ciemnościach widz może być z bohaterami i zrozumieć, co czują. Niełatwo było też aktorom, którzy nie tylko grali, ale jeszcze musieli się nawzajem oświetlać. Robert Więckiewicz chodził w ciężkim, ważącym 20 kg kostiumie. Taszczył torbę z narzędziami, nosił wielką latarkę i słuchał instrukcji Joli: „Jak mówisz tę kwestię, to przy okazji oświetl Agnieszkę Grochowską...”.
– Weryzm „W ciemności” dotyczy jednak nie tylko obrazu. Dla pani bohaterów 14 miesięcy w kanałach to czas miłości, seksu, zdrad, przeżywania rozpaczy i tragedii. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiej wizji, choć tak właśnie opowiadał o getcie Marek Edelman.
– On był naszą inspiracją. Wiele szczegółów wzięliśmy z książki, którą napisał z Paulą Sawicką. Sama też instynktownie szłam w tę stronę, ale dzięki jego świadectwom posunęliśmy się jeszcze dalej w pokazywaniu zwykłego życia na dnie piekła. Jak z wiersza Bursy: „Na dnie piekła ludzie gotują, kiszą kapustę, rodzą dzieci...”.
– Czy dzisiaj świat w ogóle chce mówić o Holocauście?
– Myślę, że coraz mniej. Oddalamy się od tamtych wydarzeń. Ponadto ludzie nie chcą dotykać tematów nieprzyjemnych.
– A jak próbują, to mają współczesne traumy – 11 września, terroryzm...
– Ale czy pani zauważyła, że artyści starają się nadać opowiadaniu o tych tragediach atrakcyjną formę? Bo widzowie potrzebują rozrywki. Uczciwe filmy mają trudniej. To się zmieni, gdy jeszcze zaostrzy się kryzys, bo wtedy lukier zacznie drażnić. Holocaust jest też dziś nieprawomyślny politycznie. Poza Ameryką to temat trefny, bo antysy-
56