Gra o dzieci
Tylko jednego dnia pod petycją do dyrektora łódzkiego Narodowego Funduszu Zdrowia podpisało się prawie 350 rodziców. Nic dziwnego, bo istniejąca od ponad 40 lat Poradnia Rehabilitacyjna Sojczyńskiego w Łodzi leczy dwa tysiące dzieci w ciągu miesiąca.
Rodzice piszą: „Nie zabierajcie dzieciom często jedynej możliwości rozwoju ruchowego. My, zdrowi, poradzimy sobie, niepełnosprawnym musimy pomóc”.
Matka 16-miesięcznego dziecka przyszła do poradni z 1,5-miesięcznym noworodkiem: „Jako jedyni przyjęli syna, bo inne placówki nie chciały się podjąć rehabilitacji”.
„Mój syn Daniel ma 7 lat i jest chory – ma mózgowe porażenie dziecięce. Od 6 lat jest rehabilitowany. Nie jest to łatwe, ponieważ jest dzieckiem nieufnym i ciężko do niego dotrzeć. Daniel pracuje z jednym rehabilitantem, do którego się przekonał, chętnie z nim ćwiczy i widać duże postępy. Zmiana osoby pracującej z synem może doprowadzić do zatrzymania jego rozwoju, a nawet cofnięcia się”.
„Mój synek bardzo chętnie ćwiczy, fantastycznie się rozwija i nie wyobrażam sobie, aby te ćwiczenia zostały przerwane…”.
Doktor Jerzy Koprek, szef przychodni, również jest przerażony. – Wszystko wskazuje na to, że lada moment przestaniemy przyjmować pacjentów, choć przez tyle lat rehabilitowaliśmy dziesiątki tysięcy dzieci i niemowlaków. Jako pierwsi w Polsce wprowadziliśmy rehabilitację dzieci ze zwichniętymi stawami biodrowymi niemal po urodzeniu. Bardzo często rodzice przecierali oczy, kiedy zobaczyli, że ich dziecko, które nie potrafiło nawet siedzieć, po 3 – 4 miesiącach rehabilitacji zaczęło już chodzić.
Teraz przed łódzką placówką krąży widmo likwidacji. NFZ nie podpisał z nią kontraktu na następny rok.
– W zakresie rehabilitacji dzieci z zaburzeniami wieku rozwojowego ta przychodnia przegrała w konkurencji z innymi placówkami. Zasady konkursu i konieczność zapewnienia pacjentom, a szczególnie chorym dzieciom, opieki lekarskiej obligują nas do podpisania umów z placówkami, które złożyły najlepsze oferty – wyjaśnia Beata Aszkielaniec, rzeczniczka łódzkiego oddziału NFZ.
– Byłem przekonany, że nasza oferta jest sensowna, choć koszty indywidualnej terapii są spore. A tylko taka rehabilitacja ma sens. Nie bardzo sobie wyobrażam, jak można to robić taniej – ripostuje dr Jerzy Koprek. I wie jedno. – Nie damy rady samodzielnie się utrzymać, bo Łódź jest zbyt biednym miastem, żeby rodzice płacili za rehabilitację swoich dzieci. Pozostaje tylko pytanie, co teraz z tymi dziećmi się stanie. Kto przejmie rehabilitację i czy zachowana zostanie ciągłość leczenia?
Zdaniem dr Grażyny Żurawskiej-bergiel, konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie rehabilitacji medycznej dla województwa łódzkiego, likwidacja największej tego typu przychodni spowoduje poważne utrudnienia lub wręcz uniemożliwi rehabilitację dzieci, szczególnie niemowląt w całym regionie łódzkim. Zwłaszcza że ta placówka zapewnia indywidualny, kompleksowy i ciągły charakter rehabilitacji.
Doktor Janusz Koprek ma niemal łzy w oczach.
– To jest gra o chore dzieci. I nie o takie ze skrzywionym kręgosłupem, bo z tym problemem każda poradnia sobie poradzi. Chodzi o te najbardziej skomplikowane przypadki, bo takimi niemowlakami nikt nie chce się zajmować. Z prostego powodu: to bardzo kosztowna rehabilitacja i wymagająca indywidualnej terapii.
Beata Aszkielaniec: – Konkurencja w konkursie na świadczenie rehabilitacji, szczególnie w zakresie fizjoterapii ambulatoryjnej, była bardzo duża, oferenci dysponują dobrym sprzętem, wykwalifikowanym personelem.
Doktor Koprek: – Wydaje mi się, że poszło o kilka groszy na jedno dziecko. I te parę groszy może odbić się straszliwym rykoszetem. nęły – opowiada. A po chwili zastanowienia dodał: – Mogły mi wypaść z reklamówki, gdy szedłem z ul. Kolejowej.
Wiesław wyczuł, że o znalezisku może być głośno. – Zrób mi zdjęcie do internetu i żeby tam było! – zażądał. Potem upewniał się jeszcze, czy na pewno zdjęcie zostanie zamieszczone.
Kiedy „Sztacheta” opowiadał o nabojach, na miejscu zjawił się policyjny pirotechnik i policjanci z wydziału kryminalnego. Nie było wątpliwości, że naboje zostały skradzione z jednostki wojskowej. W jaki sposób trafiły do Bisztynka? To ma wyjaśnić śledztwo wszczęte przez prokuraturę w Biskupcu. Do sprawy włączyła się też żandarmeria wojskowa. Amunicja została zabezpieczona.
Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, na pocisku przeciwlotniczym jest oznaczenie, które pozwoli zidentyfikować jednostkę wojskową, z której go skradziono.
„Sztacheta” i jego kompan po przesłuchaniu zostali zwolnieni. Policjanci przeszukali mieszkania obu mężczyzn, ale więcej amunicji nie znaleźli.