Zdrowy brzuch - Watering
Kolejny kamień milowy na drodze do życiowej równowagi i zdrowia to oczywiście ciągłe nawadnianie organizmu. Nazwij to, jak chcesz, podlewaniem czy osiędbaniem, w świecie ożywionym dotyczy rozsądnego sposobu na uniknięcie wielu dolegliwości.
Niestety, nie każdy ma tego świadomość. Pijemy, kiedy czujemy pragnienie, a jest ono często spóźnionym już sygnałem o niedoborach wody w ciele i związanym z tym spadkiem sprawności organizmu. Przekonują się o tym ci, dla których jedynym akceptowalnym napojem jest czarna kawa, herbata, względnie kompot. Woda… no cóż, trzeba naprawdę dużego samozaparcia, aby nauczyć się, że w prawie osiemdziesięciu procentach jesteśmy z niej. I że należy ją pić. Kropka.
Ilość i jakość spożycia wody zależą od wielu czynników. Zwykło się uważać, że dwa litry dziennie to rozsądne minimum. Niewiarygodnym jednak wydaje się uczciwe wypełnienie tego zalecenia. Odliczając wspomnianą kawę, herbatę i nawet kompot, czasu i miejsca na wypicie szklanki wody w ciągu dnia pozostaje w gruncie rzeczy niewiele. Tymczasem, właśnie od szklanki wody w temperaturze pokojowej, z cytryną, miętą czy też bez, najlepiej zacząć (ale i zakończyć) jest dzień. Ta przysłowiowa szklanka wody (i oby miał nam ją kto na starość podać) pozwoli to na naturalne obudzenie (a wieczorem uśpienie) układu trawiennego do pracy. Ta woda przygotuje nas do zjedzenia pierwszego posiłku po tym, jak wcześniej oczyści organizm z produktów przemiany materii. Wypicie porannej szklanki wody, trochę jak umycie zębów, zadba w prosty sposób o higienę ciała. Pomoże rozpuścić elektrolity, związki powstające w procesach metabolicznych, przetransportuje składniki odżywcze, witaminy i hormony. To tylko woda, ale bez niej niemożliwy byłby prawidłowy przebieg procesów metabolicznych, trawienia i wchłaniania.
Na szczęście, kiedy pijemy za mało i teoretycznie wystawiamy się na zagrożenie, nasz organizm szybko przechodzi w „tryb awaryjny” – pojawia się wspomniane już pragnienie, które chroni nas zwyczajnie przed niekorzystnymi skutkami niebezpiecznego niedoboru.
Nie ulega wątpliwości - woda to jedyny napój, który nie ma ustalonego górnego limitu spożycia. W zupełności może stanowić prosty, jedyny neutralny, zdrowy, niczym nie stymulowany, bez dodatku cukru czy substancji aktywnych płyn, który pokrywa całe dzienne zapotrzebowanie człowieka w tym zakresie. I choć badania potwierdzają tę nadzwyczajność zwykłej wody i jej wyższość nad innymi płynami, szczególnie w kontekście profilaktyki nadwagi i otyłości czy chorób układu krążenia, to szkoda, że nadal pijemy zdecydowanie za mało. Wody.
Tym sprytnym zagraniem ominąłem zabawę w recenzję filmową, od których nie czuję się wcale specem, ale również okazje do tzw. spoilerowania czyli ujawniania elementów scenariusza, co rujnuje przyjemność z oglądania tym, którzy tekst przeczytają zanim udadzą się do kina. Sam tego nie lubię więc i wam tego nie zafunduję. Natomiast z przyjemnością zanurzę się w melancholii, jaką wywołał u mnie seans drugiej części kinowego hitu z udziałem (a teraz również współprodukowanego) przez niezrównanego w tej (i innych) roli, Toma Cruise’a.
W „Mavericku” mamy wspaniale wplecione elementy oryginału sprzed lat, podobną tematykę i niezbędną dawkę motocyklizmu (chociaż motoryzacji jest w nowym filmie znacząco mniej, w porównaniu do oryginału) oraz romantyzmu. Sam nie wiem co dzisiaj bardziej romantyczne: jazda na jednośladzie czy spotkania z uroczą kobietą. Czasy się bowiem tak pozmieniały, że to pierwsze jest wcale niekonieczne aby wystąpiło to drugie. Chociaż na pewno nie może zaszkodzić.
„Top Gun” uczył głównego bohatera podstawowej zasady, którą wyrazić można jednym, prostym zdaniem: „nigdy nie zostawiaj skrzydłowego”. Młody Maverick uczył się jej w piekielnych mękach. Myślał, że rebelianckie nastawienie do latania, zapewni mu nietykalność losu. Los się temu chwilę poprzyglądał a potem dał młokosowi potężnego prztyczka w nos. Tak potężnego, że konsekwencje ciągną się za chłopakiem latami. Pete Mitchell próbuje z nimi walczyć, ale bezskutecznie.
Idący w lata pilot jest niewątpliwie lotniczym geniuszem, na dodatek wykazującym się nie lada odwagą i zmysłem do walki. To zwierzę, które za sterami samolotu udziela swoich cech maszynie. Taka kombinacja czyni z nich zabójczy duet, który w powietrzu nie ma sobie równych. Sęk w tym, że nie da się wszystkiego wylatać samemu, a przełożeni, w tym przyjaciel z dawnych lat – Iceman – nalega by Maverick podzielił się swoim talentem z młodzieżą.
I tak kręci się ta historia, która z łatwością wyciska łzę z największego twardziela. I nie bez uzasadnienia. Emocje towarzyszące ekstremalnym wyzwaniom, są równie mocne. Oglądającym się to udziela, zresztą podobnie jak w oryginalnej produkcji. Z tą tylko różnicą, że „Maverick” opowiadany jest przy pomocy współczesnych narzędzi filmowych, co sprawia, że w kinowym fotelu doświadczamy z łatwością przeciążenia z kabiny myśliwca.
Mówi się, że lepiej nie bawić się w tzw. sequele czyli kolejne części czegoś, co już było. I często tak jest, również w świecie motoryzacji. Niewiele filmów wytrzymało kontynuację, ale w przypadku „Top Gun” nie ma mowy o żadnych wątpliwościach. Ba, chce się pójść ponownie do kina. I nie po to by przeżyć te magiczne przeciążenia, ale świetnie uchwyconą łączność z przeszłością. Tom Cruise po mistrzowsku wyczuł klimat i poukładał wszystko z precyzją instruktora „Top Gun”.
Teraz czekam tylko na możliwość zakupienia dvd z „Top Gun – Maverick” i tylko musze sprawdzić, czy ktoś jeszcze w ogóle obsługuje ten format.